Tyle co skończyłam lekturę niezwykle pięknej książki niezwykle pięknie wydanej przez śląskie Bezdroża. „Zabrałam brata na koniec świata” to owoc prawie rocznej podróży czteroosobowej rodziny przez 10 krajów Ameryki Łacińskiej. Eliza, Łucja i dwóch Wojciechów czyli mama i córka, tata i syn Łopacińscy z Torunia i Gwatemala, Belize, Meksyk, Salwador, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama, Kuba, Kolumbia oraz Ekwador – 114 dni i ponad 30 tys. kilometrów przebyte i przeżyte pod hasłem: „Jechaliśmy poznawać świat i podpatrywać ludzi żyjących inaczej”.
Zamiast wygodnego łóżka – śpiwór i karimata, zawartość szafy zredukowana do plecaka. Noclegi – u życzliwych lokalsów (o nich zaraz nieco więcej!), ale i na plażach, a także w starej chacie na zboczu wulkanu!
Jedzenie – wyłącznie lokalne, czyli spożywane przez miejscową ludność. I wreszcie przemieszczanie się wyłącznie chicken busami – środkami transportu, które miłośnicy literatury podróżniczej znają z niemal każdej książki bądź z autopsji; stare i wysłużone ponad normę, („nawet tą bajkową”, tj. mające i 30 lat, i więcej!), z miejscami dla ponad setki kur i kóz i ich właścicieli i czwórki i gringo ze swym ruchomym dobytkiem.
Po 30 godzinach podróży, bez łagodnej klimatyzacji wita podróżników Gwatemala, „która ma w każdym oknie kraty, faceci chodzą z nabitymi giwerami w kieszeni, a ogrody otoczone są drutem kolczastym pod napięciem” . Mocny początek, lecz jakby na przekór brutalnej rzeczywistości od pierwszego do ostatniego miejsca tej podróży, z jednym czy dwoma wyjątkami Łopacińscy napotykają ludzi o gościnnych sercach i przeogromnej życzliwości, którzy otwierają swe domostwa i zapraszają gości z dalekiej Polski do swego życia. „W czasach, gdy nie znamy naszych sąsiadów, gdzie mijają nas tysiące ludzi, pragnęliśmy stworzyć relację z drugim człowiekiem.(…) Nastawiliśmy się na totalne branie i na korzystanie z dobroci innych”. – pisze Wojciech ( tata).
To i zminimalizowanie kosztów wielomiesięcznej podróży było możliwe dzięki couchsurfingowi, który z kolei jest możliwy dzięki Internetowi. Spotkania Łopacińskich z mieszkańcami Ameryki Łacińskiej to temat na osobną książkę! Moją pasją jest literatura podróżnicza , przeczytałam już morze książek – wspomnień i mimo zagrożeń, jakie niesie z sobą współczesny świat i podróże w dalekie strony ( często – w pojedynkę!), zawsze potwierdza się, że w człowieku jest ocean dobra i życzliwości, że podróżnik z dalekiego świata to nie „materiał” do oskubania, lecz ktoś, kto w naturalny sposób wyzwala potrzebę pomocy i opiekuńczości. „W Ameryce Południowej – wspomina Wojciech, tata – gdzie dla telefonu komórkowego potrafią zabić i strach jest chodzić wieczorem po ulicy”, kierowca chicken busa zawraca, by odszukać i oddać Łopacińskim zgubiony plecak z laptopem i projektorem multimedialnym, lekarz, obchodząc przepisy i samemu się narażając, bezinteresownie zaopatruje rodzinę w antybiotyk i niezbędne środki opatrunkowe, zaś gospodarze goszczący rodzinę z Polski biorą urlop, by obwieźć gości po swym kraju i pokazać to, co w nim najpiękniejsze. Dwadzieścia rodzin, nie zawsze bogatych, lecz zawsze ciepłych, serdecznych i ciekawych przybyszów z daleka, o których Eliza, mama napisze: „W tej podróży cały czas spotykamy wspaniałych ludzi”.
Podróż Łopacińskich obfituje we wzruszające sytuacje; Lusia i Wojtuś ( córka i syn) są świadkami poruszającej demonstracji hawańskich Kobiet w bieli (Damas el Blanco) i niezwykłej odwagi ich ojca ( koniecznie przeczytać!!!!), co rusz widzą na ulicach dzieci od najmłodszych lat zarabiające na chleb i dociera do nich prawda, że poza Internetem i nowoczesnością wciąż istnieje świat, w którym „czerpie się wodę ze studni, nie używa papieru toaletowego i robi pranie na kamieniu w rzece”, że toaletą może być dziura w betonie, a kuchenkę stanowić taboret z jednopalnikową kuchenką! Ojciec Wojciech pisze: „Daliśmy dzieciom niesamowitą szkołę życia”, a ja dodam, że częścią tej „nauki” była realizacja projektu wymyślonego przez tatę Wojciecha , a zatytułowanego „Szkoły świata. Z dziećmi do dzieci”. W swą wielomiesięczną podróż Łopacińscy zabrali laptopy, projektor, flagi biało-czerwonej i toruńskie pierniki w ilościach których zupełnie się pogubiłam! J W miejscowościach, w których nocowali, Łopacińscy szli do szkół, a tam Lusia i Wojtuś - początkowo stremowani i tylko po angielsku, potem – po hiszpańsku i z dziecięcą spontanicznością, opowiadali swym rówieśnikom o dalekiej Polsce, wyświetlali filmy z Bolkiem, Lolkiem i Reksiem, tańczyli poloneza, śpiewali nasz hymn i częstowali toruńskimi piernikami. Pomysł – genialny w swej prostocie i nie do przecenienia , gdy idzie o jego wartość!!!
Książka „Zabrałam brata na koniec świata” ma niecodzienną narrację. Jej autorami jest cała czwórka podróżników; pisze mama i tata, córka i syn. To ciekawy pomysł, zwłaszcza gdy jakiś epizod możemy ujrzeć z kilku perspektyw. Opisom wrażeń towarzyszą liczne i piękne zdjęcia i – nowość - tzw. QR-y, dzięki którym możemy obejrzeć filmiki z pobytu w każdym z odwiedzonych krajów.
Przygodami i przeżyciami ze swej podróży Łopacińscy mogliby obdarować niezłą gromadkę chętnych! Na Belize pływali z rekinami ( czy wiedzieliście Państwo, że rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w 115 litrach słonej wody?!), w Meksyku obserwowali poród żółwi i kupowali ser… na metry(!), a w Ekwadorze odbyli morską podróż na spotkanie z wielorybem. W Panamie obserwowali obchody 100 lecia Kanału Panamskiego i „wychodzili” audiencję u króla Indian Naso. W Hondurasie nie pozwoliły im zasnąć nocne porachunki narkotykowych gangów, a w Kostaryce –drgania skorupy ziemskiej ( ok. 30 w ciągu każdego dnia!). Poznali plantacje kawy i ananasów, kąpali się w gejzerach, zdobyli ( i zatknęli polską flagę!) na 6,5 wulkanach i poznali cztery główne ośrodki cywilizacji Majów. To nie wszystko! Po Hawanie podróżowali Lincolnem z …1949 roku i z rozdziawionymi buziami ( Wojtuś i Lusia) oglądali maluchy, duże fiaty i polonezy mknące po ulicach kubańskiej metropolii. Tu tata Wojciech udziela dzieciom cennej lekcji z socjalizmu, który z Polsce BYŁ, a na Kubie wciąż JEST, a którego atrybutem są puste sklepy, na półkach których królują wiadra, konserwy i… rum! A mimo to Kuba ( i książka!) potrafi zauroczyć, skoro czytam: „Zakochaliśmy się w Hawanie i raz jeszcze w sobie” J ( mama Eliza).
Bezcenne spotkania z ludźmi, przygody, których nie da się wymienić za jednym razem i wreszcie lokalne przysmaki! To też rozdział, który mógłby rozrosnąć się do osobnej książki. Pupusa, owoce lulo, guajawy i sapote, babako czyli owoce szampańskie ( czemu takie – przeczytajcie Państwo sami J). Upieczona świnka morska, frytki z.. juki i juka gotowana, omlet z krabami, prażony banan z pastą z fasoli i ta ostatnia – fasola czyli frijoles - w każdej postaci, w każdym niemal posiłku! Łopacińscy jedzą absolutnie wszystko poza żywymi robakami, na które jednorazowo skusili się – najpierw Wojciech syn, a po nim – Wojciech ojciec! Wszystko – jak zapewniali-( poza robakami!) było smaczne, pachnące, niezwykłe. Nam wypada jedynie wierzyć i czekać z niecierpliwością na kolejne książki tej niezwykłej rodziny z Torunia. Lusia, najmłodsza podróżniczka, w ostatnich słowach zapewnia, że tytuł książki jest jak najbardziej uprawniony, skoro przed nią, jej bratem oraz rodzicami –„kolejna podróż w inne kraje Ameryki Południowej, a także Afryka i Azja”.
recenzja: Majka Em
Zabrałam brata dookoła świata. Ameryka Łacińska, Autorzy: Lusia oraz Wojtuś, Eliza i Wojciech Łopacińscy, wyd. Bezdroża 2017