Z
czym kojarzy się czytelnikom lubiącym literaturę podróżniczą
Robert Maciąg? Odpowiedź może być szybka i tylko
jedna. A właściwie dwie:
1.
Z podróżami.
2.
Z Indiami.
W
niespełna rok po narodzinach córki zew podróży i przygody znów
się odezwał, ale czy mogło być inaczej, skoro Maciąg wcale
nie ukrywa, że nad stabilizację przedkłada bycie w
ruchu. Podobnie „jak krew w moich żyłach”- dodaje.
Swój
miesięczny urlop tym razem postanawia spędzić w Indiach, o których
pisze, że go niezmiennie fascynują. Z pewnością tak jest,
skoro ten ogromny kraj Autor odwiedza już po raz szósty. Tym razem
jednak nie chodzi wyłącznie o to, by „patrzeć sobie na życie”
[ Hindusów]. Pisze: „Chciałem znów jechać do Indii i przy
okazji zrobić coś więcej niż tylko przeżywać własną
radość z podróżowania.” I tak rodzi się projekt Tuk, tuk cinema, który ma polegać na tym, że
Maciąg wiezie do Indii walizkę, w której znajduje
się…laptop, projektor, głośniki i filmy z Bolkiem i Lolkiem oraz
Reksiem.
Plan-
zdawałoby się prosty – przejechać od Delhi do Kalkuty i
wyświetlać w spotykanych po drodze szkołach filmy z bohaterami
znanymi każdemu polskiemu dziecku.
Pierwszy
seans odbywa się na ulicy, w ramach jakiegoś festiwalu. Murek
oddzielający ulicę od pola pszenicy zamienia się w ekran,
a widownię stanowią dzieci i…nieco starsze „dzieci”, gdy
okazuje się, że przed murkiem zasiadają i starsi; cóż- „czasem
każdy dorosły jest małym dzieckiem”. Nie inaczej było i w
dalszej podróży, gdy na ulicznym seansie zgromadziły się dzieci,
do których dołączyli robotnicy wracający po całym dniu
pracy na budowie. „Nie ma drugiego tak wspaniałego widoku na
świecie jak ten, gdy z dorosłego wychodzi dziecko.
Uśmiechnięte, beztroskie i naiwne”(…)I dalej: „oni dawali mi
coś przepięknego, nawet o tym nie wiedząc”.
Następna
projekcja wypada w żeńskiej szkole i na długi czas jest to
pierwsza o zarazem ostatnia szkoła, gdzie tablica oklejona białym
papierem „robi” za ekran, a dziesięcioletnie uczennice – jak
wszystkie dzieci – reagują spontanicznie i żywiołowo
na przygody dwóch urwisów i sympatycznego pieska.
„Ja
miałem plan co do Indii, a Indie miały plan co do mnie. I
jakoś się te dwa plany co pewien czas rozmijały” – wspomina
Autor. Szybko okazało się, że nie każda szkoła, a raczej
prawie żadna nie jest zainteresowana ofertą darmowego seansu.
Nie będę pisała o powodach licznych odmów, bo o tym przeczytacie
Państwo sami, gdy sięgniecie po książkę, dość rzec, że kto
zjadł zęby na podróżach po Indiach i nazywa się Robert
Maciąg, ten się łatwo nie poddaje. Skoro nie szkoły, to może
sierocińce?! Tu też nie zawsze było łatwo, ale kilka razy udało
się przekonać zarządzających tymi placówkami, że godzina
radości dla osieroconych, a często upośledzonych dzieci jest
bezcenna!
Na
taborecie projektor, na tablicy –prześcieradło, na wprost
widownia, a „w powietrzu unosił się beztroski śmiech i
ciekawość”, choć i z nią bywało różnie; np. film
o Reksiu na nartach nie wywołał żadnej reakcji! Okazało się, że
dla dzieci nigdy nie widzących śniegu, zimy i nart poziom
abstrakcji był tak wysoki, że uniemożliwił
zrozumienie całości.
Ostatni
seans, podobnie jak pierwszy, odbył się na miejskim murze, a
widownię stanowiły dzieci bawiące się na ulicy – dzieci
sprzątaczek, kucharek i praczek i….robotnicy oraz.. suka karmiąca
swoje młode! Po godzinie – pisze Autor - dzieci zaczęły
się rozchodzić wołane przez matki na kolację, a pozostali…
dorośli, którym Robert Maciąg znów podarował chwilę dziecięcej
radości.
W
„Tuk, tuk cinema” odnoszę wrażenie, że
funkcjonują równolegle ( choć nie symetrycznie i proporcjonalnie)
dwa światy; jeden to świat przygód Bolka i Lolka oraz Reksia,
których Robert Maciąg chce pokazać hinduskim dzieciom, z
czym – co rusz – ma niezrozumiałe dla nas, wychowanych na
kreskówkach z Bielska Białej, trudności. Świat drugi,
a według mnie –pierwszy i ważniejszy- to oglądanie hinduskiej
codzienności „ z szeroko otwartymi oczami” ( T.Michniewicz z
obwoluty książki). Choć tytuł „Tuk, tuk cinema”
raczej sugerowałby, że książka będzie zapisem kolejnych wizyt w
kolejnych szkołach i seansów w nich, to wydaje mi się, że
objazdowe, wymyślone przez Maciąga kino jest dodatkiem,
pretekstem do tego, by znów wyruszyć w świat, by robić to, co
Maciąg kocha miłością wielką i wierną –
podróżować i „patrzeć sobie na życie”, bo czyż może być
inaczej, skoro – jak sam pisze - „Indie wypełniają
człowieka nagle i bez pytania”. Dziś tu, jutro tam, bez
pośpiechu, bez określonej z góry marszruty. Z punktu A do
punktu B. Na trasie Delhi - Kalkuta.
Maciąg
jest świetnym i wnikliwym obserwatorem teatru świata, w
którym główną rolę gra człowiek zajęty swym codziennym życiem,
który „nie ma czasu na nic więcej niż to, co potrzebne i
ważne’.
Warto
sięgnąć po książkę, by dowiedzieć się nieco o hinduskim
szkolnictwie i sposobach walki rządu z wciąż powszechnym
analfabetyzmem. Warto sprawdzić, jak Indie otwierają się na
nowoczesność, choćby w podejściu do edukacji ( i emancypacji)
kobiet. Zasady dobierania małżonków i sytuacja wdów,
niewyobrażalne dla Europejczyka zanieczyszczenie świętej
rzeki Ganges ( 118 miast wylewa do niej ponad 3,6 mln litrów ścieków
dziennie!!!). Robert Maciąg pisze wprost: ‘bieda, syf, żebranina”,
a przecież mimo to kraj ów fascynuje i sprawia, że mimo tylu
przeczytanych już o nim książek, wciąż sięga się po kolejne.
Zachwycam
się językiem Maciąga; jest wnikliwy, dosadny, często ironiczny.
Nawet jeśli kogoś niezbyt interesują Indie, powinien
sięgnąć po „Tuk, tuk cinema”, by zobaczyć
hinduskie ulice wielkich miast i bezkresne bezdroża prowincji, którą
gęsto porastają pola…marihuany!
Klasą
samą w sobie jest to, jak Maciąg opisuje poruszanie się po
hinduskich ulicach; „To doświadczenie, które cię zmienia na
zawsze” i trudno w to wątpić, gdy się czyta takie zdanie: (
Na ulicy) „jest niezły hałas, bo najpierw autobus trąbi,
że zjeżdża, potem ciężarówki trąbią, że hamują, ja i
inni motocykliści trąbimy na pasażerów, żeby uważali, jak łażą,
autobus trąbi, że odjeżdża, a ciężarówki znów trąbią, tym
razem po to, żeby autobus pospieszył”.
Jeśli
chcecie Państwo dowiedzieć się
· jak
hinduskie kobiety „młócą” snopki zboża,
· dlaczego
w Indiach absolutnie konieczne jest szorowanie (!) rąk PRZED
pójściem do toalety,
· oraz
jak policja karze mężczyzn przyłapanych na oglądaniu pornografii
( a powiem, że ubawiłam się tym setnie!!! J),
to
zachęcam do sięgnięcia po ostatnią książkę Roberta
Maciąga, która jest nie tylko ciekawa, ale i – jak niemal zawsze
bywa w przypadku wydawnictwa Bezdroża- niezwykle starannie i pięknie
opracowana i wydana.
recenzja: Majka Em
TukTukCinema. Czyli historia o Indiach, Gangesie, radości życia, wiecznie psującym się skuterze i Bolku i Lolku, Robert Robb Macią, wydawnictwo Bezdroża, 2016
środa, 28 grudnia 2016
środa, 16 listopada 2016
Anita Demianowicz - Końca świata nie było
Jakiś czas temu przeczytałam książkę Sergiusza Prokurata o jego podróży do Peru, Kolumbii i Ekwadoru ( „To nie jest miejsce dla gringo”), a że książka obudziła we mnie ciekawość innych krajów Ameryki Łacińskiej, z zainteresowaniem sięgnęłam po książkę Anity Demianowicz , która w pięciomiesięcznej podróży zwiedziła ( czy to właściwe słowo?) i poznała Gwatemalę, Honduras, Salwador i Meksyk. Jej książka uwiodła mnie szatą graficzną; uwielbiam te wydane na eleganckim kredowym papierze z pięknymi zdjęciami i starannie zaprojektowaną szatą graficzną. Książka Anity Demianowicz spełnia wszystkie te kryteria, do czego zresztą śląskie wydawnictwo Bezdroża zdążyło mnie już przyzwyczaić.
Drugi z powodów to… sama Autorka. Zawsze gdy biorę do ręki nową książkę, czytam to, co na obwolucie i pierwszy akapit tekstu. I najczęściej to decyduje, czy powstaje między mną a książka chemia, czy nie. Książka Anity Demianowicz uwiodła mnie już samym początkiem. Autorka z rozbrajającą szczerością pisze, że… „nie chciała być podróżniczką” (!?), że ma w sobie mnóstwo lęków, kompletnie nie ma orientacji w terenie, gubi się we własnym mieście i nie umie określić, gdzie jest północ! Tym wyznaniem kupiła mnie, bo wynikało z niego, że.. . Ona – to ja! Z tą różnicą, że ja nawet w najodważniejszych marzeniach nie ośmieliłabym się na samotną podróż do innego państwa, a Ona – porzuciwszy dobrze płatną pracę w korporacji, bezpieczny dom i kochającego męża – wyjechała w SAMOTNĄ pięciomiesięczną podróż do Ameryki Środkowej ( Gwatemala, Honduras, Salwador i w drodze powrotnej kawałek Meksyku). Ona – młoda , zaledwie trzydziestokilkuletnia, pełna lęków, strachów i wewnętrznych ograniczeń wyrusza na drugi koniec świata, w rejon zdominowany brutalną i surową kulturą macho, gdzie biała kobieta jest nie tylko gringo(obca), ale i cieszy się (często zasłużoną!) złą reputacją oraz stanowi obiekt pożądania niezależnie od …wieku i wyglądu(!).
Demianowicz wyrusza w tę część amerykańskiego kontynentu, gdzie panuje przeogromna bieda i postępująca za nią przestępczość, gdzie króluje przemoc, gangi, narkotyki, przemyt i porachunki. W Gwatemali tym, co rzuca się w oczy na każdym kroku są pracujące dzieci i alkoholizm mężczyzn, a ulubionym tematem rozmów Gwatemalczyków jest bezpieczeństwo, a raczej jego brak! ( Od jednego z miejscowych usłyszy: [U nas] „śmierć jest na porządku dziennym”). W Gwatemali ostrzegano ją przed Hondurasem, w Hondurasie przed Salwadorem, do krateru wulkanu – jako podróżniczka – mogła zejść wyłącznie w towarzystwie policji turystycznej i wciąż, na każdym kroku przestrzegano ją, by nawet w stolicach (!) nie poruszała się pieszo i samotnie! Zakrawa na fenomen szczęścia, że wobec tylu lęków, w tak niebezpiecznym rejonie świata, poza jednym niemiłym incydentem młodej, atrakcyjnej turystce nie przydarzyło się NIC! Wróciła cała i zdrowa z apetytem na kolejne wyprawy! J
Jakie cele Jej przyświecały? Przede wszystkim – jak pisze – jechała po to, „by sprawdzić, jaka naprawdę jestem”, by porzucić codzienną rutynę i zacząć spełnianie marzeń, podążanie własną drogą, poszukiwanie siebie. „Nie chciałam żyć tak jak wszyscy, tylko trochę inaczej, po swojemu i być szczęśliwą”. I nieco dalej: „Nigdy nie jest za późno, by zmienić coś w życiu”.
Drugim celem Demianowicz było nauczenie się języka hiszpańskiego, bez znajomości którego nie tylko podróżowanie, ale i poznawanie życia w tamtej części świata byłoby niemożliwe. Niewielu lokalsów zna angielski i trudno się temu dziwić, skoro – jak pisze Autorka – Honduras to kraj, gdzie ponad połowa z ośmiomilionowego kraju żyje na granicy ubóstwa, gdzie powszechny jest analfabetyzm, bowiem „wielu ludzi musi walczyć o przetrwanie, a nie o to, by nauczyć się czytać”.
Pobyt w pierwszym z odwiedzanych krajów – w Gwatemali zakładał naukę hiszpańskiego w szkole językowej i mieszkanie u gwatemalskiej rodziny. Na efekt nie trzeba było długo czekać, Demianowicz w ciągu półtora miesiąca przyswoiła półroczny kurs hiszpańskiego w Polsce! I coś równie cennego jak znajomość języka; Pisze: „ Szkoła w podróży dawała mi coś więcej niż tylko umiejętności językowe – szansę na poznanie kultury kraju, zwyczajów, tradycji i ludzi. Dość szybko to dostrzegłam i nauczyłam się doceniać”.
Wyposażona w znajomość języka i większe poczucie pewności siebie Autorka zaczyna eksplorować miejscowe targi (mercado), bo tam bije serce miast, toczy się nieśpieszne a prawdziwe życie. Smakuje lokalne kuchnie. Schodzi do krateru wulkanu, zalicza dwudniowy trekking w górach, eksploruje parki narodowe zupełnie odmienne od naszych europejskich, wreszcie ogląda ( a my wraz z nią- za sprawą przecudnej urody zdjęć ) zachody słońca na jednym z najpiękniejszych jezior świata – jak twierdzi – nad jez. Atitlan. W Gwatemali i Hondurasie zwiedza ruiny dawnych miast Majów, zaś w Tikal , w cieniu największej piramidy Majów uczestniczy w tytułowych obchodach końca świata. Świat nadal - na szczęście – trwa, podpowiem więc, że data 21.12.2012 to koniec...kalendarza Majów, który z tą data automatycznie się zeruje!!! Następne takie wydarzenie będzie miało miejsce dopiero za 5200 lat!( pięć tysięcy dwieście!)
Anita Demianowicz pisze: „Chciałam podróżować powoli. (…) Chciałam nie tylko oglądać, ale i widzieć. Nie tylko słuchać, ale i wsłuchiwać się” i może dlatego dzięki Jej opisom możemy poznać, jak dwa największe święta chrześcijańskiego świata – Wielkanoc i Boże Narodzenie – są obchodzone na drugiej półkuli. Jak zawsze w takich podróżach Autorka poznaje nie tylko nowe miejsca, inne kultury i odmienne style życia, ale i nowych, pięknych ludzi. Jak chociażby szwajcarskie małżeństwo, które opiekuje się honduraskimi dziećmi ulicy, czy starszego Amerykanina, który dwa razy w roku organizuje akcje medyczne leczące operacyjnie jaskrę. W reszcie świata to drobny zabieg korygujący defekt oka, w Ameryce Łacińskiej – poważny problem społeczny. Poznaje wreszcie cała masę lokalsów , którzy, gdy tylko słyszeli swój język w ustach kobiety gringo, zawsze okazywali bezinteresowną życzliwość i serdeczność postawą swą potwierdzając, że ludzkie dobro nie zna granic krajów ani kontynentów.
Bilans podróży? Oddajmy głos Autorce: „Oczywiście nie przestałam się bać”, choć w innym miejscu przyznaje, że samotna, długa podróż wiele z tych lęków pozwoliła oswoić. Wydaje się , że skutecznie, skoro rok później - bogatsza o znajomość języka, ludzi i bezcenne doświadczenia wyruszyła w kolejną podróż. Gdzie? Oczywiście do Gwatemali, która najszybciej i najtrwalej skradła jej serce: „Od pierwszych chwil pokochałam ten kraj – za piękne tradycyjne stroje noszone z dumą przez kobiety gardzące ubraniami z Zachodu”.
Wobec takiej determinacji mnie wypada jedynie dodać: Pani Anito, que la vaya bien! ( niech ci się dobrze wiedzie! J )
recenzja: Majka Em
czwartek, 3 listopada 2016
Rafał Tomański – Piekło-niebo. Zrozumieć Koreę.
Na początek zagadka: w którym kraju dla upamiętnienia urodzin przywódcy (rocznik 1912) jeden z operatorów telefonii komórkowej wszystkie swe numery zaczyna od cyfr: 1-9-1-2?
I następna zagadka: Podczas czyich narodzin – dodajmy- w samym środku zimy (!) zakwitły kwiaty, a ptaki przemówiły ludzkim głosem???!!!
I ostatnia zagadka: Jaki to kraj, gdzie zanim wejdzie się na basenie do wody, trzeba pierwej złożyć głęboki ukłon…pomnikowi przywódcy kraju, zaś za zwinięcie w rulon gazety z jego (przywódcy) podobizną grozi surowa kara?
„Bohaterami” tych trzech zagadek są – kolejno – Kim-Ir-Sen(dziad), Kim-Dzong-Il(syn) i Kim-Dzong-Un(wnuk) reprezentujący trzy pokolenia rodziny, która twardą ręką rządzi jednym z najmniej znanych państw świata - Koreą Północną.
Reżim północnokoreański od dziesięcioleci konsekwentnie prowadzi politykę izolacji od reszty świata, kiedy więc ujrzałam książkę „Piekło-niebo. Zrozumieć Koreę” miałam nadzieję, że jej treść znacząco poszerzy moją wiedzę. Jej autor – Rafał Tomański, znawca Japonii, jak głosi tekst na okładce, opisuje 12 miesięcy z życia mieszkańców Półwyspu Koreańskiego z okresu pomiędzy czerwcem 2015 a 2016.
Niestety, książka Tomańskiego nie przyniosła znaczącej poprawy stanu mej wiedzy, ale chyba trudno oczekiwać, że szczelna kurtyna odgradzająca Koreę Północną od reszty świata opadnie na tyle, że zobaczymy prawdziwy obraz codzienności tego dwudziestoczteromilionowego kraju.
A teraz trzy kolejne zagadki:1) Jaki to kraj, gdzie jednym z oficjalnych świąt państwowych jest… Dzień Alfabetu?(Hangul). 2)Gdzie szefowie korporacji organizują dla swych pracowników…pozorowane pogrzeby, by w tak cokolwiek drastyczny sposób przypomnieć o sensie życia i o tym, że praca NIE JEST w nim najważniejsza!!! 3)I wreszcie trzecia zagadka: w stolicy którego kraju odbywają się zawody….w lenistwie?! Dodam, że pod hasłem: „Cieszmy się myśleniem o niczym”!!!
Spieszę z odpowiedzią! To też Korea, tyle że oddzielona od Północnej czterokilometrowym pasem ziemi – ponoć zdemilitaryzowanej, o której jednak mówi się, że jest największym polem minowym świata – Korea Południowa.
Oto tragiczny paradoks współczesności: jeden półwysep, jeden naród i dwa sztucznie utworzone kraje, które – jak pisze Autor – „pomimo wspólnej historii dzieli prawie wszystko”.
Gdy czytam wyrażenie: „krewetka między wielorybami” na myśl przychodzi mi trudne geopolityczne położenie Polski. Okazuje się jednak, że to samo dotyczy Korei. I tu, nad Wisłą, i tam, na Półwyspie Koreańskim zakończenie II wojny światowej nie tylko przyniosło pokój, ale przede wszystkim budowanie strefy wpływów przez Europę, Stany Zjednoczone, Chiny i Rosję. Dla Półwyspu koreańskiego odznaczało to rozpoczęcie siedemdziesięcioletniego okresu podziału obu państw – na zacofaną, rządzoną przez trzecie już pokolenie neurotycznych satrapów z rodu Kimów i nowoczesne południe, będące jednym z najszybciej rozwijających się państw świata. Ów podział w kontekście tragicznej spuścizny lat powojennych i skomplikowanej teraźniejszości wcale już nie wydaje się taki prosty, jednoznaczny i czytelny. Jak pisze Rafał Tomański – „Piekło może mieć rozmaite twarze”.
Zachęcam do lektury książki, bo stanowi ona swoiste memento dla nas, Polaków tak drapieżnie i pospiesznie usiłujących nadrobić lata cywilizacyjnego zapóźnienia.
Korea Południowa imponuje wyrastając na kolejną azjatycką potęgę. „To jeden z najbardziej innowacyjnych krajów w każdej branży świata” – czytamy. Jednak cena postępu jest ogromna, a straty – wielkie! Zdawać by się mogło, że nie ma nic złego w tym, że „od najmłodszych lat życie Koreańczyków z Południa kształtuje duch rywalizacji”. Jak to jednak wygląda w praktyce? Oddajmy znów głos Autorowi: „Od najmłodszych lat uczniowie przechodzą cykliczne piekło egzaminów, po lekcjach posyła się ich na korepetycje i rozmaite zajęcia dodatkowe. Późniejsza praca rządzi się podobnymi prawami, dlatego coraz częściej młoda generacja nazywa swój kraj „piekielną Koreą” (!)
Z drugiej jednak strony nikt nie oponuje co więcej – robi się wszystko, by ten pęd ku lepszemu życiu wesprzeć. Trudno w to uwierzyć, ale kiedy ponad pół miliona uczniów zdawało testy na wyższe uczelnie, cała Korea rozpoczęła pracę o godzinę wcześniej, by dzieci nie utknęły w korkach! By nie zakłócać części egzaminu z języka angielskiego polegającej na rozumieniu ze słuchu, na 35 minut wstrzymano starty i lądowania samolotów!!!
Po latach morderczej nauki przychodzi czas na…morderczą pracę, a wraz z nią – na totalny brak czasu na relaks i odpoczynek. Dane są naprawdę alarmujące. Co siódmy Koreańczyk jest uzależniony od gier, lawinowo też rośnie liczba samobójstw. Władze dostrzegają problem, dlatego przepracowani i uzależnieni od elektroniki Koreańczycy zachęcani są do udziału w konkursie na….najdłuższe bezczynne siedzenie w parku! Słowem – zawody w lenistwie!!! „Dla narodu pracoholików to czynność równie trudna jak ping-pong czy pływanie synchroniczne” – dostrzega Autor.
Współczesne pokolenie młodych Koreańczyków z Południa charakteryzują 3 NIE: NIE angażują się w związki, NIE wiążą w małżeństwie, NIE decydują się na dzieci!
Malejący przyrost naturalny implikuje coraz widoczniejszą biedę emerytów, a brak czasu na rodzinę, znajomości, przyjaźnie i więzi –samotność. To ona każe ludziom szukać w internecie namiastki kontaktu z drugim człowiekiem. Rekordy popularności bije program czternastoletniego Kim Sung-jin`a, który siedzi przed ekranem monitora i…je!!! Oraz rozmawia w trakcie ze swymi widzami!!! Równie popularne są portale dla chcących WSPÓLNIE coś zjeść, wypić, odrobić lekcje (!), a nawet nakarmić kota! I jakby tego było mało, ostatnia sonda społeczna wykazała, że ludzie nie widzą nic złego w tym, że w niedalekiej przyszłości roboty mogą zastąpić ludzkich partnerów!!!
Brzmi niewiarygodnie i strasznie? A może dziwnie znajomo?! Zaiste, niebo i piekło wcale nie mają do siebie zbyt daleko!!! Wcale też nie liczą się z ustalonymi przez ludźmi granicami państw czy kontynentów.
Północny reżim Kimów –neurotyczny i nieprzewidywalny, jak pisze Autor, i uzbrojony po zęby straszy świat konfliktem jądrowym ( w styczniu 2016 roku Korea Północna przeprowadziła czwartą nielegalną prób jądrową) i choć ich rakiety kojarzą się bardziej z horrorem niż terrorem (!), bo przestarzały sprzęt co rusz zawodzi, „spada nie tam, gdzie trzeba, wybucha chwilę po starcie i przynosi wstyd ojczyźnie”, to przecież wciąż trzeba pamiętać, że północnokoreańska armia jest piątą militarną potęgą świata. ( dla porównania- za Autorem: Indie mają podobną armię, tyle że jest ich 50 razy więcej niż Koreańczyków!).
Z kolei Korea Południowa – raj dosytu i postępu – w kontekście zmian społeczno – demograficznych wcale już tak jednoznacznie wspaniała nie jest. Jeden z 87 rozdziałów ( tak, tak, liczba ta może przerazić, ale spieszę donieść, że to rozdziały króciutkie i dzięki temu czyta się je szybko i sprawnie) opisuje ultranowoczesne miasto Songdo, w którym widać jedynie futurystyczne budowle. Ludzi brak. Autor naliczył zaledwie…. dwie babcie z wnukami na porannym spacerze…Gdzie reszta? Oczywiście w szkole i pracy! To wciąż jeszcze niebo czy już piekło?!
I jeszcze jeden wątek poruszony w książce, obok którego nie mogę przejść obojętnie. Wątek tyleż bolesny co wstydliwy, bo związany z Polską. Czy wiecie Państwo, że Polska obok Malty jest jedynym(!) europejskim krajem, w którym legalnie pracuje ok. 800 Koreańczyków z Północy. I co z tego? – zapyta ktoś. Ano – przytoczę za Autorem dane, bo one nie kłamią. Nasz „Kodeks pracy” przewiduje ( i gwarantuje) czterdziestogodzinny tydzień pracy. Tydzień pracy Koreańczyka to…72 godziny!!! Przeciętny zarobek Polaka waha się między 1080 a 1350 dolarów. Koreańczyk dostaje 280-350 dolarów. I żeby nie było cienia wątpliwości! – mowa cały czas o Polsce, która ma podpisaną z północnokoreańskim reżimem umowę na pracę jej obywateli. Polskie sady, stocznie, a przede wszystkim budowy wchłaniają cichych, pracowitych i nigdy nie buntujących się Koreańczyków, którzy dostają na rękę za miesiąc – trudno nie napisać: niewolniczej – pracy ok. 310 zł. na rękę! Reszta wędruje do kieszeni Kim Dzong Una i choć Autor podaje w dwóch miejscach dwie wysokości, to każda jest przerażająca! Na wyzysku przedstawicieli swego zniewolonego narodu reżim zarabia rocznie 100 mln dolarów ( w innym miejscu Autor przytacza 200-300 mln dolarów). Mam głęboką nadzieję, że władze Rzeczpospolitej za przykładem Czech i Słowacji wycofają się z tego hańbiącego układu.
Pomimo że obraz obu Korei nie jest ani-ani, tylko-tylko, pomimo że trudno je zrozumieć ( patrz: tytuł), oba narody zasługują na to, by dziedzictwo skomplikowanej i trudnej przeszłości zastąpiła nadzieja na lepszą i – wreszcie – wspólną przyszłość. Po stronie północnego reżimu nieśmiałe jaskółki już widać; Od 1981 roku w stolicy kraju-Pjongjangu odbywają się doroczne maratony dla upamiętnienia urodzin Kim-Ir-Sena, założyciela dynastii, państwa i dziadka obecnego przywódcy. Od 2000 roku w biegu mogą brać udział także cudzoziemcy. W obecnym – 2016 roku w maratonie pobiegło 1100 osób z 49 krajów, w tym pięciu z Polski.
W 2008 roku nowojorscy filharmonicy wystąpili z Narodową Orkiestrą Pjongjangu, a obecny szef FIFA nie ustaje w próbach zorganizowania meczu piłki nożnej z zawodnikami drużyn obu Korei. Trzymam kciuki za powodzenie tego i kolejnych przedsięwzięć.
Choć – cytuję za Autorem – hakerzy z Północy uchodzą za najlepszych na świecie, co przyznaje nawet amerykańska armia (!), to przecież korporacje takie jak Hyundai czy Samsung, znane z jakości na całym świecie, są dziełem ludzkiego geniuszu made in Korea Południowa. Telenowela „Cesarzowa Ki” na dobre zagościła w polskich domach za sprawą TVP, a koreańska kuchnia zaczyna górować nad japońską, uchodzącą przez lata za wzór doskonałości. Jak pisze Rafał Tomański „Korea z dumą pokazuje to, co może wnieść dobrego do międzynarodowej kultury”.
Jeśli chcecie Państwo sprawdzić, co łączy Kim Dzong Una, przywódcę północnokoreańskiego reżimu z celebrytką Kim Kardashian ( podpowiem: nie chodzi o imię! J ) i czy więcej w tym, o czym pisze Rafał Tomański jest nieba czy piekła – zachęcam do lektury.
majka em
niedziela, 13 marca 2016
Sen powrotu
Jeśli ktoś kocha podróże i literaturę podróżniczą, Piotra Strzeżysza nie trzeba mu polecać; Tramp, obieżyświat, który od ponad dwudziestu lat jeździ rowerem po świecie. Traktuję niczym klasykę gatunku jego „Campę w sakwach”, z zainteresowaniem przeczytałam „Powidoki”, a jednak jego ostatnia książka zdziwiła mnie. Co to jest? Literatura podróżnicza? - chyba nie do końca?! Bardziej skłonna byłabym ulokować „Sen powrotu” jako prozę poetycką. Ale przecież te Ameryki i dziesięciomiesięczna podróż (rowerowa, ma się rozumieć!) przez nie! Alaska, Stany Zjednoczone Ameryki, Meksyk, Gwatemala, Salwador, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama, Ekwador, Peru, wreszcie Kolumbia i Argentyna – wiele tysięcy kilometrów rowerem przez wysokie na kilka tysięcy przełęcze Andów, przez trawiastą pampę Argentyny i rozległą Patagonię aż po wybrzeże Pacyfiku. Słowem – dziesięć miesięcy podróży od jednego krańca kontynentu do drugiego.
Zapalony wędrowiec (i równie zapalony czytelnik literatury podróżniczej) powie: „Ale gratka!” i z ciekawością sięgnie po „Sen powrotu” i…chyba się rozczaruje, bowiem z literaturą gatunku sensu stricte książka Strzeżysza niewiele ma wspólnego! Nie znajdziemy w niej ani jednego opisu kilkunastu krajów, przez jakie wiódł jego szlak. Nie ujrzymy fotografii, które – dopełniając tekst – ukażą urodę tej odległej a pięknej części naszego globu.
Zamiast opisów przyrody, miejsc czy krajobrazów mamy spotkania z ludźmi; Mario, który zaprasza Autora na obiad, prowadzi do szpitala (Strzeżysz przez 4 miesiące choruje na zapalenie zatok i gorączkuje), a następnie opłaca trzydniowy pobyt w hotelu i…znika! Właścicielka restauracji, która odda swój pusty dom, gdzie przez długich 27 dni Strzeżysz będzie się kurował i dochodził do sił. Anonimowy Salwadorczyk, który na widok trawionego gorączką rowerzysty po prostu zamyka swój lokal i wiezie Strzeżysza do pobliskiej lecznicy, po czym lokuje go … na dachu centrum handlowego, bo na hotel żadnego z nich nie stać.
Rob, Jose, Emilia, Ernesto – to „przystanki” na dziesięciomiesięcznym wędrownym szlaku przez obie Ameryki. Ludzie bezinteresownie życzliwi , którzy zostawiają ślad swej obecności nie tyle na geograficznej mapie kontynentu, ale w sercu i wdzięcznej pamięci. „Jak mam się odwdzięczyć?” – pyta Strzeżysz. „Nijak. Dla mnie nagrodą jest to, że mogę ci pomóc(…). Pewnego dnia pomóż drugiemu człowiekowi” – słyszy.
Poza ludźmi na swym rowerowym szlaku Autor spotyka też rozliczne zwierzęta – rude koty, bezpańskie, czekające na okruch zainteresowania psy, a także.. mrówki, strusie nandu i pancernika i wszystkie te spotkania bez wyjątku są urocze! Wszystkie też wyzwalają refleksje, którymi Autor szczodrze dzieli się z czytelnikami – o dziadku Mańku, którego „nosi w sobie”, o tym, jak łatwo obchodzić się bez zdobyczy współczesnej techniki oraz „bez firanek w oknach i kafelek w łazience”, o tym wreszcie, jak w pogoni za materią my, ludzie zapodzialiśmy gdzieś uważność i umiejętność cieszenia się chwilą. Zamiast opisów bujnej przyrody czy surowego krajobrazu Strzeżysz pyta każdego z nas: „A TY, JESTEŚ SZCZĘŚLIWY?”
Gdy zbliża się kres dziesięciomiesięcznej wędrówki, zaledwie 3 dni drogi od mety, którą ma być Ziemia Ognista i maleńkie miasteczko gdzieś na końcu świata, Strzeżysz zatrzymuje się, odwraca rower i …jedzie w drugą stronę! Niech cię to, drogi Czytelniku, nie zmyli: Autor nie jedzie tą samą drogą ku początkowi swej podróży na Alasce, lecz… wraca do Polski!!! Tak po prostu! Na którejś ze stron tej nietuzinkowej książki napisze, że „Wystarczy, żeby jutro był dzień, żeby świeciło słońce, żebym coś zjadł i znalazł spokojne miejsce do spania. By przez moje ciepłe myśli świat przez chwilę stał się lepszy. Albo chociaż nie był gorszy. Tyle wystarczy z tego jechania”. ( wytłuszczenie tekstu autorki recenzji).Przyznasz, czytelniku, że niecodzienna to filozofia podróżowania przez świat, jeśli jednak – jak pisze Strzeżysz – jego „ciepłe myśli” i romantyczno – poetycki ogląd świata sprawią, że świat rzeczywiście stanie się lepszy, to ja „kupuję” ten rodzaj podróżniczej literatury. J A że Strzeżysz pisze też: „Wróciłem, ale nie jestem pewien, na ile jestem tu, a na ile jeszcze tam” –możemy się spodziewać jego następnej wyprawy i podróżniczo- niepodróżniczej książki.
recenzja: Majka Em
Zapalony wędrowiec (i równie zapalony czytelnik literatury podróżniczej) powie: „Ale gratka!” i z ciekawością sięgnie po „Sen powrotu” i…chyba się rozczaruje, bowiem z literaturą gatunku sensu stricte książka Strzeżysza niewiele ma wspólnego! Nie znajdziemy w niej ani jednego opisu kilkunastu krajów, przez jakie wiódł jego szlak. Nie ujrzymy fotografii, które – dopełniając tekst – ukażą urodę tej odległej a pięknej części naszego globu.
Zamiast opisów przyrody, miejsc czy krajobrazów mamy spotkania z ludźmi; Mario, który zaprasza Autora na obiad, prowadzi do szpitala (Strzeżysz przez 4 miesiące choruje na zapalenie zatok i gorączkuje), a następnie opłaca trzydniowy pobyt w hotelu i…znika! Właścicielka restauracji, która odda swój pusty dom, gdzie przez długich 27 dni Strzeżysz będzie się kurował i dochodził do sił. Anonimowy Salwadorczyk, który na widok trawionego gorączką rowerzysty po prostu zamyka swój lokal i wiezie Strzeżysza do pobliskiej lecznicy, po czym lokuje go … na dachu centrum handlowego, bo na hotel żadnego z nich nie stać.
Rob, Jose, Emilia, Ernesto – to „przystanki” na dziesięciomiesięcznym wędrownym szlaku przez obie Ameryki. Ludzie bezinteresownie życzliwi , którzy zostawiają ślad swej obecności nie tyle na geograficznej mapie kontynentu, ale w sercu i wdzięcznej pamięci. „Jak mam się odwdzięczyć?” – pyta Strzeżysz. „Nijak. Dla mnie nagrodą jest to, że mogę ci pomóc(…). Pewnego dnia pomóż drugiemu człowiekowi” – słyszy.
Poza ludźmi na swym rowerowym szlaku Autor spotyka też rozliczne zwierzęta – rude koty, bezpańskie, czekające na okruch zainteresowania psy, a także.. mrówki, strusie nandu i pancernika i wszystkie te spotkania bez wyjątku są urocze! Wszystkie też wyzwalają refleksje, którymi Autor szczodrze dzieli się z czytelnikami – o dziadku Mańku, którego „nosi w sobie”, o tym, jak łatwo obchodzić się bez zdobyczy współczesnej techniki oraz „bez firanek w oknach i kafelek w łazience”, o tym wreszcie, jak w pogoni za materią my, ludzie zapodzialiśmy gdzieś uważność i umiejętność cieszenia się chwilą. Zamiast opisów bujnej przyrody czy surowego krajobrazu Strzeżysz pyta każdego z nas: „A TY, JESTEŚ SZCZĘŚLIWY?”
Gdy zbliża się kres dziesięciomiesięcznej wędrówki, zaledwie 3 dni drogi od mety, którą ma być Ziemia Ognista i maleńkie miasteczko gdzieś na końcu świata, Strzeżysz zatrzymuje się, odwraca rower i …jedzie w drugą stronę! Niech cię to, drogi Czytelniku, nie zmyli: Autor nie jedzie tą samą drogą ku początkowi swej podróży na Alasce, lecz… wraca do Polski!!! Tak po prostu! Na którejś ze stron tej nietuzinkowej książki napisze, że „Wystarczy, żeby jutro był dzień, żeby świeciło słońce, żebym coś zjadł i znalazł spokojne miejsce do spania. By przez moje ciepłe myśli świat przez chwilę stał się lepszy. Albo chociaż nie był gorszy. Tyle wystarczy z tego jechania”. ( wytłuszczenie tekstu autorki recenzji).Przyznasz, czytelniku, że niecodzienna to filozofia podróżowania przez świat, jeśli jednak – jak pisze Strzeżysz – jego „ciepłe myśli” i romantyczno – poetycki ogląd świata sprawią, że świat rzeczywiście stanie się lepszy, to ja „kupuję” ten rodzaj podróżniczej literatury. J A że Strzeżysz pisze też: „Wróciłem, ale nie jestem pewien, na ile jestem tu, a na ile jeszcze tam” –możemy się spodziewać jego następnej wyprawy i podróżniczo- niepodróżniczej książki.
recenzja: Majka Em
Piotr Strzeżysz, Sen powrotu, Wyd. Bezdroża, marzec 2016.
środa, 13 stycznia 2016
Zakochani w świecie. Indie
Książka, o której dziś skreślę kilka słów, długo leżała na półce, a ja nie umiałam się do niej zabrać. „Zakochani w świecie. Indie”; część pierwsza tytułu brzmiała pięknie i zachęcająco. Druga – niekoniecznie. W Indiach nie byłam, ale wchłonęłam w siebie taką dawkę literatury na ich temat, że kolejna nie wydawała mi się konieczna. Nie pamiętam już, co sprawiło, że skapitulowałam i książkę przeczytałam, ale nie żałuję!
Autorką, a właściwie autorami jest małżeństwo ludzi mediów – ona: Joanna Grzymkowska – Podolak- dziennikarka telewizyjna i on - Jarosław Podolak – operator telewizyjny. „Nasz plan był prosty: Objechać Indie, zrobić z tej wyprawy cykl telewizyjnych reportaży podróżniczych i napisać książkę (…) o naszych indyjskich przygodach, radościach, rozczarowaniach i olśnieniach”.
Niezaprzeczalnym atutem książki jest jej świeżość i bezpretensjonalność. Autorka nie udaje , że na wędrówkach po świecie zjadła przysłowiowe zęby. Pisze prosto i szczerze: „Dopiero uczymy się być podróżnikami. Mamy nieodpartą ciekawość świata i ludzi i chęć, by ich poznawać”. Teraz już rozumiem część I tytułu: „Zakochani w świecie”. Otwieram zatem i czytam….
Joanna i Jarosław Podolakowie bez większych planów, bez rezerwacji biletów czy hoteli założyli, że w ciągu czterech miesięcy objadą całe Indie. Ich podróż zaczyna się na zachodnim wybrzeżu w Bombaju i tam też kończy ( bardzo pomocna w śledzeniu ich wędrówki jest duża czytelna mapa na wewnętrznej stronie okładki!). Po drodze Podolakowie poznają piękne plaże Goi i baśniowy Tadż Mahal, zamglony Dardżyling z herbacianymi polami i święte miasto Waranasi nad brzegami świętego Gangesu. Północ kraju i pora roku nie pozwalają smakować piękna potężnej Kangczendzongi, która tylko raz – o piątej nad ranem odsłania swe majestatyczne piękno na całe…20 minut! Z nieprzyjaznego zimna podróżnicy jadą do Radżastanu z ponad pięćdziesięcioma stopniami gorąca! A wreszcie kraina Sikhów na północy z ich świętym miastem Amritsar.
Nieśpiesznie, z dnia na dzień, otwarci na nowe krajobrazy, ludzi i przygody ( a tych, jak w każdej podróży – niemało!) Autorzy przemierzają kolejne miasta, odwiedzają kolejne świątynne kompleksy i buddyjskie klasztory. Są świadkami procesji i lokalnych świąt i uczestnikami ulicznych zabaw. Wraz z nimi odbywamy trekking po rezerwacie ostatnich wolno żyjących indyjskich słoni i zachwycamy się ryżowymi tarasami oraz herbacianymi polami. I wreszcie Kalkuta, gdzie spontanicznie zapada decyzja o trzydniowej pracy w hospicjum założonym przez bł. Matkę Teresę.
Napisałam, że książka Joanny i Jarosława Podolaków jest świeża i bezpretensjonalna. I szczera. Poznają oni nie tylko kolejne regiony tego potężnego i zróżnicowanego kraju, ale także samych siebie! Plan na początek zakładał: „Oswoić się z Indiami, ze sobą w Indiach i z plecakami na sobie”. By spędzić z sobą intensywne i szczelnie wypełnione 4 miesiące podróży, by umieć zaakceptować, że w drodze może się wydarzyć wszystko, trzeba nie tylko decyzji o wspólnej podróży, ale przede wszystkim potrzeba świadomości, że on/ona jest tym właściwym współtowarzyszem drogi! Joanna Podolak pisze po prostu: „Było nam dobrze ze sobą i dobrze ze sobą w podróży”, a gdzie indziej: „Lubiliśmy być razem i razem odkrywać nowe miejsca. Dzielić się wrażeniami i przygodami. Do naszej podróży potrzebowaliśmy Indii, ale jeszcze bardziej siebie”. I choć w tak gęstym „programie zdarzeń” nie obyło się bez drobnych nieporozumień i całkiem poważnej małżeńskiej kłótni ( w ilości: jedna!), książka jest zapisem wspólnych przeżyć, zachwytów, olśnień i gorzkich refleksji. Po Waranasi z płonącymi całą dobę stosami pogrzebowymi Autorka pisze: „Tego się nie zapomina. To doświadczenie, które zostaje w pamięci jak blizna na skórze”. Z Kalkuty Podolakowie wywożą „szacunek dla człowieka bezsilnego, bezradnego i bezwolnego” i refleksję, jakimi jesteśmy szczęściarzami wiodąc swoje bezpieczne wygodne życie na drugim końcu świata. Trekking po rezerwacie słoni wyciska łzy bezsilności nad bezwzględnością człowieka, który siłą podporządkowuje sobie te królewskie zwierzęta. Ale nie chodzi o tanią ckliwość i sentymentalizm. Autorka widzi i rozumie, że Indie to kraj niesłychanych kontrastów! Przepych i bogactwo sąsiadują z biedą, o której Autorka pisze wprost, że jest przerażająca i dla Europejczyka – zupełnie abstrakcyjna. Szok u przybysza z naszej części świata wywołuje kontakt z indyjską ulicą, na której panuje niemiłosierny tłok, „niewyobrażalny chaos riksz, taksówek, autobusów i motorów”, a pomiędzy tym wszystkim – żebracy, krowy i małpy. I szczury! Tam zawsze dzieje się: „dużo, szybko i głośno”, bo w Indiach – jak czytamy – „nie ma możliwości, żebyś był tylko sam z sobą!”
Tym, co ocala wizerunek tego kraju i sprawia, że chce się do niego wracać ( w dwa lata po pierwszej podróży pp. Podolakowie po raz drugi pojechali do Indii) są nie tylko olśniewające widoki i zapierające dech w piersiach pomniki architektury, ale - jak na całym świecie – ludzie! Choć często natarczywi i natrętni ( przepyszne fragmenty, w których głównymi bohaterami są…ZDJĘCIA- dodam – w ilościach absolutnie hurtowych, a także reakcje smagłych Hindusów na blond Europejkę! – koniecznie do lektury! J), w większości sytuacji – serdeczni, uczynni, życzliwi i gościnni – jak pisze Autorka- „bez granic”. Trudno byłoby porachować niezliczone spotkania z ludźmi – na kilka chwil, sekund, na dzień cały. Takie, które w ułamku sekundy się zapomina i takie, które zapadają w pamięć i serce.
Pod koniec czytamy: „Tylko od nas zależy, co w niej [podróży] znajdziemy i co z niej weźmiemy. Najprawdopodobniej zobaczymy i spotkamy to, co ze sobą przywieźliśmy. (…) Każdy dostaje taką podróż, do jakiej jest gotowy”.
W nowym 2016 roku życzę Wam, drodzy Czytelnicy bloga i sobie, byśmy – jak Autorzy książki – byli „zakochani w świecie” i jak Oni – otwarci i gotowi na „podróż życia”. Bo taką bez wątpienia była czteromiesięczna wędrówka po Indiach Joanny i Jarosława Podolaków.
recenzja: Majka Em
Subskrybuj:
Posty (Atom)