niedziela, 29 czerwca 2014

Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach

Co łączy „Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym szlaku” i „Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach”? Obie są autorstwa Roberta „Robba” Maciąga. Z pierwszą z nich odbyłam fascynującą książkowo- rowerową podróż historycznym Jedwabnym Szlakiem, z drugą – sentymentalną podróż w czas mojego dzieciństwa i dorastania, w czas, gdy ulice miast, miasteczek i wsie pustoszały, a kto żyw zasiadał przed radiowym odbiornikiem, by w napięciu śledzić zmagania kolarzy w Wyścigu Pokoju. Polska w tamtych czasach była kolarską potęgą, toteż na fali niewiarygodnej popularności i sukcesów Szurkowskiego, Szozdy i innych – jak pisze „Robb” Maciąg – „niemal każdy na rowerze jeździł lub o rowerze marzył.”
Na tej samej fali popularności JEDEN człowiek wymyślił i realizuje nieprzerwanie od 44 lat największy masowy konkurs w historii Polski, w którym wzięły już udział tysiące uczestników (np. w 1975 r.- 10.000, a rok wcześniej – 9.000 uczestników!). Konkurs zresztą „dorobił” się 530 laureatów.
Wakacje na dwóch kółkach- bo tak brzmi jego nazwa – tym razem adresowany był nie do zawodowców, lecz amatorów – młodych ludzi z maleńkich miasteczek i wsi, bez doświadczenia, jak pisze Maciąg, za to z wielkimi ambicjami.
Wakacje na dwóch kółkach od dawna już warte były tego, by sięgnąć do coraz odleglejszych jego początków i ocalić je od przemijania, by odszukać choć część z przeszło półtysięcznej „armii” zwycięzców, z których najstarsi dobiegają dziś...sześćdziesiątki! I by wreszcie przedstawić Bohatera Nr 1 – HENRYKA SYTNERA, który od 1962 roku nieprzerwanie pracuje w Polskim Radiu popularyzując zdrowy tryb życia i Wakacje na dwóch kółkach.
Zadania tego podjął się Robert „Robb” Maciąg - podróżnik i zapalony rowerzysta, który poznaje świat z siodełka. Czytając jego obecną książkę odnoszę wrażenie, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, na co się porywa i z czym przyjdzie mu się mierzyć. Tym większa więc wdzięczność, że 12- miesięczna praca przyniosła tak obfity i dojrzały plon. Maciąg przekopuje się przez sterty prasy ( brawo biblioteki, które ocaliły stare roczniki gazet i czasopism!), czyta niemal od deski do deski, by spośród mnogości informacji wyłowić te, które go interesują. Szuka na Naszej Klasie i innych forach internetowych zwycięzców i tak oto w wyniku mozolnej - jak sam pisze – detektywistycznej pracy – powstaje w końcu katalog miejsc, zdarzeń i laureatów.
Kontakt zwłaszcza z tymi najdawniejszymi jest dla Autora nagrodą za włożony trud, okazuje się bowiem, że laureaci sprzed 20 i 30 lat pamiętają więcej niż ci najmłodsi! Reportaże z kolejnych wyjazdów utrwalone na wciąż przechowywanych szpulowych taśmach magnetofonowych, fotografie, „wiecznie żywe wspomnienia” w postaci dyplomów, koszulki, spodenki, które przetrwały w szafach i szufladach od lat osiemdziesiątych! Maciąg pisze: „Bez laureatów, ich pamięci i ogromnej radości z powstawania książki nigdy niczego bym nie napisał”.
Autor nie tylko śledzi dalsze losy laureatów Wakacji na dwóch kółkach, lecz sprawdza też, jak tamta nagroda odmieniła ich życie.
Popedałowałam wraz z laureatami w czasy pierwszych konkursów i wyjazdów, w…miniony wiek, w lata mej młodości!:) Młody Czytelniku, czy potrafisz sobie wyobrazić, że w tamtych czasach nie było sms-ów ani meili, ale były pocztówki! Nikt nie miał w szufladzie paszportu, a i o Europie bez granic nikt nawet nie marzył, toteż Bułgaria, gdzie pierwsi laureaci Wakacji na dwóch kółkach jechali w nagrodę, była dla nich „tak egzotyczna jak dziś Tajlandia. Była dalekim krajem nieznanym”. ( wszystkie cytaty – z książki).
Pierwszy lot samolotem, pierwszy wyjazd za granicę, zdjęcia pstrykane NIE w ilościach hurtowych, skoro rolka filmu zawierała raptem..36 klatek! Z rozrzewnieniem czytam, jak jeden z uczestników przywiózł z wyprawy do Bułgarii…arbuz, by obdzielić tym nieznanym wówczas owocem całą klasę!
Maciąg pisze: „Bez Henryka Wakacje na dwóch kółkach nigdy by nie zaistniały, ale bez laureatów Henryk nie miałby z kim jeździć”, a ja po lekturze książki dodałabym jeszcze TRZECIEGO jej bohatera. To rodzice młodych uczestników konkursowych zmagań, którzy swym pociechom zaszczepili miłość do radiowej Trójki. Wielu uczestników i laureatów konkursu pochodzi z domów, gdzie „słuchanie Trójki było czymś naturalnym i już od małego słuchało się relacji Henryka Sytnera z kolejnych wyjazdów.” Nie dziwi więc, gdy czytamy, że jednym ze zwycięzców w 2006 roku został chłopak, którego tata wygrał 26 lat wcześniej! Inną laureatką została dziewczyna (2006 r.), której mama znalazła się w zwycięskiej trzynastce 22 lata przed nią ( rok 1980). Dwa lata po mamie w nagrodę z Henrykiem pojechali: kuzyn i kuzynka i tylko tacie się nie poszczęściło, bo choć startował, jego praca nie znalazła się w gronie nagrodzonych. Maciąg pisze: „Połowa laureatów to jedna wielka rodzina – dosłownie lub na poziomie koleżeńsko – przyjacielskim”, a dowodem tych słów – wcale nierzadkie małżeństwa byłych laureatów, których potomkowie – jak już napisałam – także startowali w konkursie i też zostawali jego laureatami.
Robert „Robb” Maciąg sumuje rok swej pracy słowami, że pisanie tej książki było fajną zabawą. Dla mnie – jej czytanie też. : )Dziękuję Autorowi za mrówczą pracę, dzięki której powstała książka ocalająca od zapomnienia Ważny Czas, Ważne Zdarzenia, a przede wszystkim - WAŻNEGO CZŁOWIEKA, któremu życzę, by spełniło się Jego kolejne marzenie o japońskich tym razem Wakacjach na dwóch kółkach i wieszczę, że do nieba Henryk Sytner pójdzie nie pieszo, lecz wjedzie z wigorem Mu właściwym na ukochanych dwóch kółkach!: )

Kończę, bo za chwilę 15.05 – pora zatem włączyć program III PR i wysłuchać codziennej audycji pana Henryka.

(autor: majka em)





Robert Maciąg –Henryka Sytnera „Wakacje na dwóch kółkach”, wydawnictwo Bezdroża

piątek, 20 czerwca 2014

Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina

Mołdawianiew kosmos nie lietajut biez wina-czytam tytuł i gorączkowo szukam w pamięci nazwiska mołdawskiego astronauty. „Nie przypominam sobie! Nie znam!” – myślę skonsternowana. A sam tytuł? Mołdawia? Ilu z nas, Polaków, o niej wie więcej niż to, że leży w Europie i jest jedną z byłych republik byłego Związku Radzieckiego?
Za sprawą Judyty Sierakowskiej , autorki prezentowanej dziś książki, teraz już wiem o niej bardzo dużo i choć wiem też, że w tamte rejony z pewnością nigdy z własnej woli nie pojadę, z ręką na sercu mogę napisać: Lekturę gorąco polecam!: )Od dziś na mojej czytelniczej mapie Europy to ważna książka!
Judyta Sierakowska - dziennikarka, z przyczyn bliżej mi nieznanych ( w książce nie znajdę na ten temat ani słowa), podejmuje decyzję, by jesienną Warszawę zamienić na październikowy Kamrat, stolicę Gagauzji – autonomicznej części Mołdawii. Decyzja tyleż odważna co karkołomna, zważywszy na realia, w jakich przyjdzie Sierakowskiej spędzić 80 dni swego życia, ale o tym za chwilę.
Mołdawia to niewielki kraj wciśnięty pomiędzy Rumunię a Ukrainę trzydziestoma czterema tysiącami kwadratowymi swej powierzchni ( to mniej – jak czytam – niż województwo mazowieckie!).
Inne liczby też do rekordowych nie należą:
·Średnia długość życia Mołdawian to 64 lata. Krócej żyją tylko Kazachowie. O rok.
·W 2007 roku produkt krajowy brutto wyniósł 2300 dolarów/ mieszkańca. To ¼ tego, co na Białorusi!
·Średnia pensja to ok. 100 euro, zatem 80% społeczeństwa żyje na granicy ubóstwa.
·To też tłumaczy fenomen, dlaczego ok. 1 milion Mołdawian żyje za granicą. TAM pracują, by wyżywić mieszkające TU rodziny.
Gagauzja- to autonomiczna południowa część Mołdawii zamieszkiwana przez 160 tys. mieszkańców, gdzie „tylko jedno się udało. Wino”. A skoro tak, „organizm traktuje tu wino jak wodę. I właśnie tak się tu pije wino – jak wodę, albo i zamiast” – pisze Autorka i dodaje z rozbrajającą szczerością: „80 dni z tymi ludźmi minęło [mi] nietrzeźwo a prawdziwie”.
Nie wiem, co bardziej podziwiać: odwagę młodej podróżniczki, która podejmuje decyzję, by żyć przez szare i zimne jesienno-zimowe 3 miesiące w miejscu, „gdzie nie ma nic” poza biedą, irytującą bezradnością i brakiem jakichkolwiek perspektyw, czy bardziej wytrzymałość Jej młodego organizmu na niezliczone ilości wina, które codziennie mieszały się z Jej krwią!
Nie jestem zwolenniczką stanu permanentnego upojenia, rauszu i kaca, ale nigdy nie przypuszczałabym, że to napiszę: początkowe zniechęcenie lekturą dość szybko zastępować zaczęła rosnąca z każdą kartką…sympatia dla Autorki i tego, co opisywała!
Sierakowska  dzień po dniu prowadzi nas trzeźwą (!) ręką przez stołeczny Kamrat i jego zapyziałe okolice; zaglądamy do ubogich, a zawsze otwartych i gościnnych gagauskich mieszkań i poznajemy ich przesympatycznych- bez wyjątku! – mieszkańców ( Pan Sławek i pani Luda – za ich portrety należy się Autorce Diamentowe Pióro!!! : ). Uczestniczymy w wyborach…miss i w biesiadach, obserwujemy zajęcia folklorystycznego zespołu tanecznego i trzymamy wraz z Autorką kciuki za pomyślne zdanie egzaminów na Kartę Polaka.
Szczególnie ciepło obserwowałam, jak Autorka – nie z własnej winy (!), lecz z woli przypadku staje się czasową nauczycielką polskiego, bo „ludzie czekają [tu] na polskość jak głodny na kromkę chleba”. ( cytat, jak i wszystkie pozostałe – Autorki).
W szkole, gdzie do czasu wizyty polskiego ambasadora WC było na dworze, a c.o. nie było jeszcze w grudniu, dzieciom nie przeszkadzał nawet brak prądu! Wymusiły naukę w zimnie i po ciemku, a Sierakowska pisze: „ Ja, która przyjechałam z kraju, gdzie nauczycielom wkładają kosze na głowę, powiedziałam: O.K., jeszcze kwadrans”.
Pomimo że gagauska stolica Kamrat„gdzieś na końcu świata, pośrodku niczego” jest szara, brudna i okrutnie zaśmiecona, pomimo że rozwalające się ulice nigdy nie widziały asfaltowej nawierzchni, a domy to prowizorycznie sklecone poradzieckie blokowiska i chaty, o których Sierakowska pisze: „wszystko szare – szare domy, ulice, szara rzeczywistość – tyle szarego jeszcze nie widziałam” – to przecież książka sama w sobie jest barwna, zajmująca i przejmująca, a ludzie w niej przedstawieni – bez wyjątku – wspaniali!
W realia mołdawskiej szarej rzeczywistości świetnie wpisuje się szata graficzna książki – ciemno-białe fotografie i konsekwentna ( a znacząca) ornamentyka każdej z 247 stronic.
Nie opiszę gagauskich publicznych toalet, gdyż wciąż tkwię w stanie permanentnego osłupienia i zgrozy :(, ani nie powiem, na czym (!) kasjerka w sklepie czy na dworcu musi obliczać należność ( kto przeczyta – sam…zobaczy!), dodam jednak, że w końcowych fragmentach, gdy Autorka żegnała się z gagauskimi przyjaciółmi, niemal tarzałam się ze śmiechu. A dziś? Dziś ów obraz skrawka europejskiego przecież świata, w którym Sierakowska spędziła 80 pamiętnych dni, pozostanie nie tylko w mojej domowej biblioteczce, ale przede wszystkim w życzliwej pamięci i sercu. Pani Judyto – dziękuję!
p.s.
W trakcie pisania niniejszej recenzji, 15 czerwca tego roku z niedowierzaniem przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” artykulik o tym, że autonomiczna Gagauzja tworzy własne formacje paramilitarne, które – oficjalnie - mają być wsparciem dla miejscowej policji. W kraju, a raczej kraiku, gdzie brakuje absolutnie wszystkiego, gdzie na porządku dziennym jest sprzedawanie nerek, by przeżyć, znalazły się pieniądze na takie fanaberie!! Gdyby to nie była informacja tak dramatyczna, mogłabym się zacząć z niedowierzaniem śmiać. Ale tyle co po lekturze książki – wcale mi nie do śmiechu!!!

(autor: majka em)



"Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina", Judyta Sierakowska, wydawnictwo Bezdroża

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny

Jak sklasyfikować Krzysztofa Samborskiego, autora podróżniczej książki „Zjadłem Marco Polo”? On sam o sobie mówi, że nie czuje się podróżnikiem, ale nie jest też turystą i zaraz dodaje , że jest typem szwendacza – obieżyświata, którego zachwyca Azja środkowa. Jeździ tam zresztą od 20 lat i choć poznał niemal wszystkie drogi ( w tamtejszych realiach termin mocno naciągany!) wiodące przez odludne i bezludne tereny, wciąż szuka dróg nowych, „nieprzejechanych, najlepiej nieistniejących na mapie”.
Zjadłem Marco Polo” to zwięzły zapis samochodowo – motocyklowego wypadu do Kirgistanu, Tadżykistanu, Chin i Afganistanu. Samborski udowadnia, że dla smakowania urody świata nie potrzeba „wypasionych” aut i zestawu waliz! Jedzie trzynastoletnią półciężarówką Iveco , z której przesiada się na równie wiekowy motocykl pieszczotliwie zwany babcią. W bagażach ma niezbędne części zapasowe i wszystkiego po trzy: 3 pary skarpetek, tyleż samo kompletów bielizny, butów i spodni. I ciekawość świata – bez limitu!
W realiach krajów, które przemierza, orientuje się Samborski znakomicie. Znakomicie też łączy narrację drogi z historycznymi faktami. Te drugie są zawsze bolesne, te pierwsze – urzekające. Samborski opisuje historie ludzi, których spotkał, a którzy nierzadko stali się jego dobrymi znajomymi. Często podkreśla ogromną gościnność ludów zamieszkujących centralną Azję, u których panuje przedziwna prawidłowość: im większa bieda, tym większa bezinteresowna gościnność.
Zjadłem Marco Polo” to męska literatura – zwięzła i precyzyjna, a przecież niewolna od elementów lirycznych i humoru. Polecam zwłaszcza te ustępy, które opisują spotkania z pogranicznikami pilnującymi umownych granic, „gdzie diabeł mówi dobranoc” , a którzy zawsze spragnieni są w równym stopniu…łapówek jak i kontaktu z przybyszami z nieznanego świata. Ironicznych, a przecież ciepłych opisów „negocjacji” na „posterunkach” nie można opowiedzieć, to TRZEBA przeczytać i poczuć!J
Książka zachwyciła mnie licznymi ( to rzadkość!), pysznej urody zdjęciami. Wysokogórskie kotliny, pustynie i płaskowyże bez początku i bez końca, wysokie pasma górskie zamknięte w kolejnych fotografiach dają jedynie mgliste pojęcie o niewyobrażalnych przestrzeniach azjatyckiego kontynentu ( np. chińska pustynia Takla Makan ma wielkość… Polski!).
Jak już wspomniałam, książka jest zapisem podróży ( „szwendania się”) przez cztery kraje Azji środkowej: Tadżykistan, Kirgistan, Chiny i Afganistan. Mnie najbardziej wzruszyła podróż ostatnia, do Afganistanu. To kraj, w którym co piąte dziecko nie dożywa piątego roku życia, gdzie panuje bieda niewyobrażalna dla Europejczyka, ale to tam – z podpatrywania tego, jak żyją ludzie i co ma dla nich istotną wartość, rodzą się pod piórem Autora refleksje, które każdy czytelnik – myślę – winien przemyśleć, przetrawić. Samborski pisze: „Jeśli ktoś chce gdzieś pojechać, to wychodzi na drogę i czeka, aż pojawi się jakiś pojazd. Czasem dwa, trzy dni, czasem 20 minut”. I konkluduje: „To tu właśnie zrozumiałem, że wprawdzie my mamy zegarki, ale oni mają czas!”.
Gdzie powinna stanąć kołyska w pamirskim domostwie?
Jak długa ( i dlaczego) winna być broda tadżyckich mężczyzn?
Dlaczego na chińskiej pustyni wolno lać benzynę do aut, a do motocykli już nie?
I wreszcie: czym jest tytułowy zjedzony przez Autora Marco Polo?
Chcecie wiedzieć? Ja już wiem. A wy – przeczytajcie!: )

(autor: majka em)


"Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny", Krzysztof Samborski, wydawnictwo Bezdroża


środa, 4 czerwca 2014

Syberyjski Sen. Opowieść bezdrożna

Gdy się czyta takie książki jak„Syberyjski sen. Opowieść bezdrożna” Zofii Piłasiewicz, można żałować tylko dwóch rzeczy: że zbyt szybko dochodzimy do ostatniej strony, na której syberyjski piękny sen się kończy i że w książce jest tak mało zdjęć!
Autorka, jak czytamy, z zawodu jest psychologiem, zaś z zamiłowania podróżniczką, która nieustannie czuje w sobie głód drogi, przestrzeni, eksplorowania miejsc dziewiczych. Wraz z mężem i kilkorgiem przyjaciół – Polaków, Rosjan i Białorusinów wyrusza ze środka Europy w sam środek Azji, by dwukrotnie przemierzyć bezkresne, dziewicze i w większości nieprzebyte obszary Tuwy – jednej z najbardziej egzotycznych i najpiękniejszych republik Syberii. Nie znam Tuwy, ale patrząc na zdjęcia w książce i podążając za Autorką nie sposób mieć odmienne zdanie!
Obszar Tuwy to dzisiejsza Dania, Belgia, Holandia i Szwajcaria razem wzięte! Na 1 km kw. przypada 1,8 osoby ( w Polsce 122 osoby!) i już samo to daje pojęcie o skali przedsięwzięcia.
Książka jest zapisem z dwóch wypraw, jakie Autorka z mężem i przyjaciółmi – podróżnikami odbyła.

Pierwsza z wypraw prowadziła koleją transsyberyjską nad jezioro Bajkał, skąd – najpierw samochodami, potem pieszo, a wreszcie gumowymi katamaranami ekipa zanurzyła się w „nieskończoność przyrody rządzącej się sama sobą”. Opis przedzierania się w morderczym marszu, w deszczu i słońcu przez gęstą tajgę, gdzie – jak pisze Autorka – „stanowimy jedyny ślad na ziemi pośród bezkresu przyrody” jest fascynujący, urzekający, czasem przerażający. Jakie pokłady siły, woli, determinacji drzemią w człowieku, jeśli decyduje się z plecakiem prawie przerastającym wagą ciężar niosącego ( niosącej!!!) przedzierać się przez nieprzebyte ostępy leśne, górskie. W morderczym całodzienny marszu to zaledwie 8 kilometrów, ale – jak pisze Autorka – „jesteśmy w takim zakątku świata, gdzie włada tylko przyroda” z jej rozlicznymi zapachami, feerią barw i obezwładniającymi urodą krajobrazami. Właśnie ta oszałamiająca uroda świata każe dzień po dniu podejmować kolejne wyzwania, mierzyć się z samym sobą i światem, który jednocześnie zachwyca i przeraża.
Pieszy etap I wyprawy kończy się na rzeką Chamsara i jeśli zafascynowanemu tym, co dotąd przeczytał czytelnikowi wydaje się, że to koniec nieludzkich zmagań naszych zdobywców, to jest w błędzie!Dopiero teraz bowiem zaczyna się mrożąca krew w żyłach opowieść o walce z syberyjską rzeką, która w ciągu dnia pozwala się pokonać na odcinku zaledwie… dwóch kilometrów „ucząc pokory i mądrości”.
Kaniony, rzeczne progi, strome urwiste brzegi, kipiele, wodospady, a wokół potężne góry, wyniosłe szczyty, przełęcze majestatyczną swą urodą zapierające dech w piersiach. Autorka pisze: „Wpływamy jak w kadr do zdjęcia zNational Geographic”,nie ma jednak czasu na kontemplację dziewiczego świata. Tu toczy się nieustająca nawet na moment walka na śmierć i życie. Człowiek kontra wodny żywioł. „Na rzece nie ma czasu na strach. Boje się i zarazem jestem ciekawa” – skromnie i szczerze pisze Autorka.
W trakcie II wyprawy ( bo niepodobna nie powrócić w ten niezwykły, baśniowy niemal świat!), tym razem na rzece Uług-O różnice poziomów wynosiły…760 metrów i wodną kipiel podróżnicy pokonali „niczym po schodach” – jak wspomina Zofia Piłasiewicz. Metę tej wyprawy stanowił Jenisej, jedna z najważniejszych syberyjskich rzek.
Od opisów wyzwania, jakie rzucili syberyjskiej tajdze i rzekom ( a na koniec – stepowi) śmiałkowie z Polski, Rosji i Białorusi trudno się oderwać, toteż książkę pochłonęłam i wchłonęłam w siebie w jeden dzień. Autorka pisze w zakończeniu wspomnień: „ Inne drogi, inni ludzie, inne miejsca, których nie dotknęliśmy swoją podróżą wciąż czekają. Po powrocie pojawia się niedosyt, który powoduje, że dusza wędrowna znów wyrywa się do lotu”.
I dobrze! I pięknie! Pani Zofio, DZIĘKUJĘ i czekam na kolejną relację z kolejnej wyprawy! : )
(autor: majka em)


poniedziałek, 10 marca 2014

Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima

Przed paroma dniami  w moje ręce trafiła pozycja Piotra Bernardyna Bezdroża pt: Słońce jeszcze nie weszło. Tsunami. Fukushima – to mocna lektura! Zdecydowanie nie-do-poduszki! Autor od dekady  mieszka i  pracuje w Japonii.  Gdy 11 marca 2011 roku na wyspie Honsiu zatrzęsła się ziemia, a zaraz potem nadeszło tsunami, w wyniku którego uszkodzony został reaktor atomowy, Piotr Bernardyn nie uciekł do Polski, lecz pozostał na miejscu. To, co z przerażeniem i niedowierzaniem świat śledził  na ekranach TV, on widział i przeżywał osobiście.  A potem opisał. Powstała książka – dokument, niezwykle rzetelna i wiarygodna, odważna i ważna  o potężnej sile przekazu.   Dla mnie osobiście stanowi  ważny głos  w ogólnoświatowej dyskusji na temat  bezpieczeństwa  energetyki jądrowej.

Książka Bernardyna ma głęboko   przemyślany i logiczny układ. W Prologu  Autor pokazuje serce Japonii – jej stolicę na chwilę przed zbliżającym się trzęsieniem  ziemi i w jego trakcie. Japonia leży w takiej części kuli ziemskiej, gdzie ziemia drży i trzęsie się niemal co dnia, toteż I część książki jest jakby socjologiczną analizą tego, jak Japończycy radzą sobie z takimi sytuacjami.

Skutkiem trzęsienia, które nawiedziło wyspę Honsiu w 2011 roku, było tsunami i o nim taktuje  kolejny rozdział książki.   Najobszerniejszą  jej część  stanowi jednak  obraz tego, co wydarzyło się  chwilę potem.  Potężna fala tsunami uszkodziła reaktor, a Japończycy i ludzie na całym świecie  wstrzymali z przerażenia oddech.

Recenzja ma swoje wymogi formalne. Zasadniczo winna  być  krótka. Jej zadaniem jest  zachęcić czytelnika do samodzielnej lektury. Z uwagi jednak na wagę i doniosłość spraw, o których pozycja Piotra Bernardyna traktuje, pozwalam sobie  odstąpić od formy klasycznej recenzji i poświęcić jej  (książce) nieco więcej uwagi.  Taka decyzja ma swoje głębokie, jak mniemam, uzasadnienie; chcę wierzyć, że głębsze – za Autorem – wejście w szczegóły, pokaże Czytelnikowi, iż nie można przejść obojętnie wobec tego, co wydarzyło się  w Japonii, że w obliczu stałej ogólnoświatowej tendencji i lobbowania na rzecz  budowy kolejnych elektrowni atomowych, każdy obywatel  świata musi  wyrobić sobie zdanie  zanim powie TAK. Lub NIE.

Japonia jako jedyny kraj na świecie ucierpiała od  bomby atomowej. Jak to więc  możliwe – zastanawia się Bernardyn  - że kraj z taką traumą  po Hiroszimie postawił ponad 50 reaktorów?! ( i dodaje, że  więcej mają tylko   USA i Francja!).  I odpowiada słowami Haruki Murakamiego, najbardziej dziś znanego japońskiego pisarza:  „Bo bardziej niż bezpieczeństwo ludzi liczył się zysk”.

Po II wojnie światowej miernikiem sukcesu  uczyniono  wskaźnik wzrostu gospodarczego, w konsekwencji pogoń  za zyskiem  stworzyła nowy model rzeczywistości, a odwieczne  normy moralne zastąpione zostały  coraz większą chciwością wielkich korporacji.

11 marca 2011 roku zatrzęsła się  japońska , potem, jak wiadomo,  nastąpiła fala tsunami, w wyniku której doszło do awarii.

I teraz zaczyna się  najważniejsza i najbardziej porażająca  część książki, w której Autor  demaskuje podpierając się cały czas rzetelnymi danymi, że  do eksplozji w budynku jednego z reaktorów, w wyniku której środowisko zostało  skażone substancjami radioaktywnymi, nie doszło  na skutek zbyt wysokiej fali tsunami, lecz w wyniku ludzkiej arogancji, ignorancji  i haniebnych zaniedbań .

TEPCO - to prywatna japońska firma -  właściciel 17 reaktorów jądrowych, która jest największym w Japonii i czwartym na świecie  operatorem energii.  W ścisłej „współpracy”  z niewydolnymi i skorumpowanymi politykami oraz naukowcami  przez lata TEPCO budowało  iluzoryczny i całkowicie bezzasadny mit bezpieczeństwa (anzen shinwa).  Tłumaczono ludziomże energia jądrowa  w Japonii jest absolutnie bezpieczna i… tania. By mit ten podtrzymywać,  cięto systematycznie koszty, pogarszając warunki pracy ludzi, śrubowano normy,  nie inwestowano, zatem sprzęt był coraz starszy, coraz bardziej zużyty, zawodny.Bernardyn ujawnia, że już w 2002 roku, na 9 lat przed tragedią z 11 marca TEPCO rutynowo fałszowało  raporty bezpieczeństwa, ukrywając mniejsze i większe usterki. 

Dwa lata później, w 2004 roku – kolejne dowody  fałszowania dokumentacji, uchybień, korupcji i niebezpiecznego obniżania  wymogów bezpieczeństwa.  Tym razem dyrekcja TEPCO podała się do dymisji, by szybko powrócić w charakterze… doradców!

I jeszcze jeden przerażający dowód ujawniony przez Bernardyna; gdy w 1981 roku stawiano elektrownię  w Niigacie sejsmolodzy i geolodzy twierdzili,  że w pobliżu biegnie  wprawdzie linia uskoku tektonicznego o dł. 7 km, jest jednak  nieaktywna czyli nie zagraża  konstrukcji reaktora. W 2003 roku było już wiadomo, że uskok  liczy 20 km długości i JEST AKTYWNY! TEPCO nikogo jednak o tym nie poinformowało.

Działalność  TEPCO nie byłaby możliwa bez korupcyjnych powiązań   ze światem polityki, biurokracji, biznesu, nauki i mediów. Bernardyn pisze, że gdy po katastrofie   wymuszona została decyzja  o reformie energetyki jądrowej, trudno było  znaleźć  eksperta, który nigdy  nie brał pieniędzy od firm energetycznych!!! Ale winą naukowców jest nie tylko przekupność  i sprzedajność czy konformizm. Bernardyn pisze, że  ważną  rolę odegrało także  zatracenie się w swej specjalizacji, czego konsekwencją  stało się oderwanie od  reszty społeczeństwa, niemyślenie o jego dobru. „Zdolność rozumienia skomplikowanych  nawet procesów technologicznych nie musi iść w parze z cnotami charakteru, a wybitny  fizyk jądrowy czy chemik może moralnie błądzić” – czytamy.

Nie mniej gorzkie  słowa  padają pod adresem  mediów, które przez lata nie dopuszczały  do głosu jakiejkolwiek krytyki energetyki jądrowej.

Nie inaczej działali politycy.  W departamencie energii  METI istniał  specjalny fundusz umożliwiający „podjęcie kontroli”, czyli ośmieszania, blokowania  naukowych karier i awansu tym z naukowców, którzy chcieli ukazać prawdę.  W książce pada nawet nazwa  yakuzy,  japońskiej mafii, która była w ów proceder zamieszana ( zastraszanie niepokornych naukowców).

Po katastrofie w Czarnobylu zebrano 3,5 miliona  podpisów przeciwników elektrowni  atomowych, ale parlament japoński nigdy nie podjął na ten temat debaty.

Ów świat wzajemnych korupcyjnych powiązań, które nieuchronnie szykowały grunt pod tragedię, która miała nadejść, Bernardyn określa popularnym w Japonii   mianem genshiryoko  mura-  nuklearna wioska. Jej celem było  promowanie za wszelką cenę energetyki jądrowej, co stało się  początkiem szeregu zaniedbań i rażących patologii.

O tym, jak wielka była arogancja szefostwa TEPCO zarządzającego i kontrolującego elektrownię nuklearną w Fukushimie  świadczy  też fakt,  że już po tragedii wywołanej falą tsunami, w wyniku  której uszkodzony został reaktor,  mimo tego że  powołano niezależną komisję śledczą parlamentu Japonii, której zadaniem było zbadanie przyczyn katastrofy,  do społeczeństwa nadal wysyłano dane o skażeniu niedoszacowane i z opóźnieniem. Np. oficjalny komunikat  o stopionych rdzeniach  reaktorów ukazał się po kilku miesiącach, mimo że  wiedziano o tym niemal od początku. 

Raport komisji z długą  listą przewinień i winowajców, którego obszerne  fragmenty Bernardyn  cytuje w ostatniej części książki,  jest druzgocący i nie pozostawia złudzeń,  że to nie  działanie sił natury było przyczyną tragedii, że  zawiódł człowiek.W raporcie parlamentarnej komisji czytamy coś, w co trudno uwierzyć:  „Ani TEPCO, ani rząd  nie były przygotowane na awarię, bo nie wierzyli w poważny wypadek” !

Jak wygląda Japonia dziś, w – dokładnie -  3 lata  po tamtej tragedii? Straty są trudne do wyobrażenia i oszacowania.

Najpierw środowisko; skażonych zostało 8 % terytorium Japonii, tj. ok. 4 tys. km kw.  ziemi.  Suche cyfry, a przecież to była,  JEST ziemia, która od pokoleń żywiła rolników i resztę Japonii.

A sami ludzie?

Mieszkańcy skażonych miejsc wciąż  zmagają się z konsekwencjami awarii i chyba nikt nie ma złudzeń, że sytuacja ta szybko powróci do normy.  Setki tysięcy ludzi musiało opuścić  swe  domostwa. Rozproszeniu uległo wiele rodzin, śmierć   uczyniła  sierotami wiele dzieci. Osierociła też rodziców, po dziś dzień szukających swego potomstwa.

W obliczu próby wiele związków nie przetrwało; oszacowano, że liczba rozwodów wzrosła o 15 %. Mniej czy bardziej trwale porwane zostały więzi rodzinne, sąsiedzkie, a codzienności towarzyszy niemalejący lęk i trauma  milionów Japończyków przed radioaktywnym skażeniem. Tym, którzy uważają, że to wizja przesadzona Bernardyn przytacza dane z 2007 roku. Na skutek trzęsienia ziemi w Niigacie więcej  osób zmarło PO katastrofie niż w jej trakcie, głównie na skutek stresu, chorób i niewygód, zaś liczba samobójstw  zaczęła rosnąć dopiero po 3 latach! A przecież wtedy ludzie  musieli sobie poradzić „tylko”  z trzęsieniem ziemi i pożarem. Teraz doszła jeszcze trauma związana z tsunami, katastrofą jądrową i zniszczonym  przez establishment  poczuciem bezpieczeństwa.

Tyle fakty, z konieczności okrojone i zaprezentowane – za Autorem – w ogromnym skrócie.  Co dalej? Jaki los czeka japońską energetykę jądrową? Europejską? Światową? Czy zwyciężą grupy interesów wciąż bardzo silne, czy myślenie o  bezpieczeństwie naszej planety i przyszłych pokoleń?

Czy wiedzieliście Państwo, czytający ten tekst, że zużyte paliwo ( jako odpad  radioaktywny) musi być przechowywane nawet…100 tysięcy lat?! Lata będą płynęły, nastanie XXII wiek, ale dzisiejsze  odpady będą wciąż na początku procesu utylizacji. I problem kolejny: nie tylko GDZIE je składować, ale czy wolno nam zostawiać takie  wątpliwe  i groźne dziedzictwo  kolejnym pokoleniom? Po japońskiej tragedii w Fukushimie Niemcy i Szwajcaria jednoznacznie powiedzieli atomowi NIE.

Piotr Bernardyn przypomina, że „technika z natury nie jest ani zła, ani dobra; pytanie tylko KTO I JAK  ją stosuje” i deklaruje jasno i jednoznacznie: „ Jestem dziś przeciwnikiem elektrowni  atomowych”. A Ty? A ja? … Wszak my, Polacy stoimy w przededniu DECYZJI.  Jesteś za? Czy przeciw?

(autor: majka em)


wtorek, 21 stycznia 2014

Podróżnicza pasja inaczej

Dzisiaj podróżniczo, ale ciut inaczej. 
Z różnych powodów nasze podróżnicze CV zieje dziurą, ale to nie znaczy, że o podróżach nie myślimy, a nasze życie pozbawione jest pasji.
Męska połowa MT, gdy nie siedzi nad mapami, zajmuje się muzyką (https://www.facebook.com/silencetranceport) a Babska ceramiką (https://www.facebook.com/umisiury).
Więc dzisiaj podróżnicze inspiracje na glinie 
Pozdrawiamy! mt





poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wojna i pokój

I jak tu nie kochać Polskiego Busa? :)
Za podróż dwóch osób z Katowic do Wrocławia i z powrotem (piątek- sobota), zapłaciliśmy: SZEŚĆ złotych :)! Oczywiście zakup „takich” biletów wymaga sporego refleksu i szczęścia, ale da się!
A jak już dojechaliśmy do Wrocławia, to Hania podsunęła nam pomysł, by wybrać się na wystawę o zagadkowym tytule: „Wojna i pokój”.
Wystawa nas oczarowała, wrzuciła w wehikuł czasu, który cofnął o pół wieku.
Jeśli ktoś, przypadkiem będzie we Wrocławiu jutro, po jutrze, to ma jeszcze chwilę, by zajrzeć tam osobiście, niestety wystawa kończy się 15 i 18 stycznia!
Jeśli przeczytacie poniższe info organizatora, być może i Was oczaruje koncept!
Wojna i pokój” jest osobliwą wystawą, eksponowaną jednocześnie w galerii Szkła i Ceramiki oraz galerii Dizajn. To wyjątkowy pokaz polskiego i czechosłowackiego wzornictwa końca lat 50. i 60., a więc złotego okresu dla środkowoeuropejskiego projektowania. W pierwszej galerii wykreowana zostanie sytuacja wojny: dwójka kolekcjonerów z różnych krajów zaprezentuje ceramiczne obiekty ze swoich prywatnych kolekcji. Elementy te są już dziś klasykami, znanymi nie tylko polskiej publiczności, ale i ikonicznymi dla naszych południowych sąsiadów. Które przedmioty okażą się ciekawsze? Który kraj wygra? Kolekcjonerzy zawalczą o głosy publiczności.
Galeria Dizajn to „pokojowo” zaaranżowana przestrzeń, gdzie wspólnymi siłami – polskimi i czechosłowackimi – przedstawimy dorobek materialny i kulturowy, determinujący wizualność codzienności interesującego nas okresu. Dom, moda, typografia, przedmioty codziennego użytku, architektura, motoryzacja, kosmos – słowem, najbliższe otoczenie człowieka, a więc „pokój” rozumiany w sposób dosłowny.
Celem tej konfrontacji jest dokonanie swoistej inwentaryzacji. Moda na vintage, zarówno w Polsce jak i w Czechach, przyniosła ze sobą w ciągu ostatnich lat liczne wystawy, publikacje i omówienia. Mnogość wizualna, wzajemnie inspiracje, kopie – można się pogubić. Zobaczmy zatem co mamy, co jest „nasze”, co jest „ich”, z czego możemy być dumni. A może to wszystko po prostu jest „wspólne”?
Na mnie szczególne wrażenie zrobiła wojna! Zapewne dlatego, że dotyczyła ceramiki! Chodziłam oniemiała między kolejnymi eksponatami! Oczarowana prostotą, marząc, by pewnego dnia... choć o milimetr posunąć się w stronę takiej SZTUKI! Prostej i użytkowej!
Zaskoczyło mnie to, że wiele z prac kojarzyłam z dzieciństwa. Z czasów, gdy były jedynym elementem dekoracyjnym lub użytkowym w mieszkaniu, nie wzbudzając należytego szacunku i zachwytu. Przepadły wraz z kolejnymi porządkami, zawstydzając tym, co dzisiaj stanowi o ich uroku!
Staram się mieć przy sobie zawsze „małpkę”, mały aparat, który średnio sobie radzi ze zdjęciami bez dobrego oświetlenia, ale mam nadzieję, że te parę zdjęć odda urok tej podróży w czasie!
Jeśli chodzi o pokój, to na pewno zabralibyśmy do domu krzesła, fotele i wazony! Refleksja ta sama, co powyżej. Kiedyś toporne, jedynie dostępne na rynku, dzisiaj urzekają dizajnem czystym, prostym!
Podsumowując... WROC-love : )

 




 

 


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Mam dla Ciebie propozycję

Styczeń w trakcie a więc to ostatni dzwonek na  rozpoczęcie NOWYCH działań,  noworoczne postanowienia.
Co do tych ostatnich mam mieszane uczucia- najczęściej na podjęciu postanowień się kończy a potem tylko wyrzuty sumienia przypominają, że BYŁY :)
Mam lepszy pomysł, inspirację, jeśli zechcenie.
Rok temu dałam się namówić Praktycznym Idealistom?
Na co?
Na wrzucanie krótkich notek do słoika za każdym razem, gdy zdarzy się coś dobrego (pisałam o tym TU).
Wybrałam słoik średnich rozmiarów, wątpiąc, czy uda mi się go zapełnić.
Mijały tygodnie, miesiące a słoik zaczął pękać w szwach DOBRYMI momentami!
Co więcej, czytanie zawartości słoika było przewidziane na Sylwestra, by uczynić go szczególnym. Cieszyłam się, że odpadnie mi problem wymyślania fajerwerków.

Zawartość słoika, która pęczniała przez 12 miesiący wzruszyła mnie ogromnie, sprawiła radość, gdy przywołałam wspomnienia cudnych zdarzeń.

I nauczyła... uważności, wyłuskiwania z codzienności ziarenek, czasem maleńkich okruchów szczęścia.

Nowy słoik już gotowy :)

Poniżej efekty roku 2013, któremu mimo wielu wyzwań, trudności, jestem OGROMNIE 
wdzięczna! 





 Jeśli zdecydujecie się na swoje słoiki AD 2014, poniżej przygotowana przez Praktycznych Idealistów, etykieta- piękna, jak rok, który na Was czeka:)
Powodzenia- niech Wam słoiki pęcznieją :) 
 
 

sobota, 4 stycznia 2014

WOŚP

Jak co roku, wraz z Planeta - Dzieciom, współorganizujemy aukcje na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy : )
Nasz wkład w aukcję, to pakiet podróżniczy- niebanalny : )
Mamy nadzieję, że zachęci Was do licytacji:)
http://aukcje.wosp.org.pl/kobiecy-zestaw-od-mumags-travellers-i875635



czwartek, 2 stycznia 2014

A w Nowym Roku...

ODWAGI, by zrobić pierwszy krok... ku równikowi
POKORY, by cieszyć się podróżami całkiem niedalekimi : )
RADOŚCI, ze spełniania swoich marzeń : )
SZALEŃSTWA, by mówić, że Wam się uda, gdy wszyscy stukają się palcem w czoło:)
Nie róbcie zbyt wielu noworocznych postanowień, te bywają dość krnąbrne w realizacji, po prostu: cieszcie się małymi rzeczami, z serca, naprawdę, zawsze : ) mt
Browar Widawa / Gospoda pod Czarnym Kurem, grudzień 2013)