Nie ma sensu pisać, że w nocy lało, rano wiatr porywał myśli a w okolicach południa, założony rano ciepły seter i kalosze były przekleństwem.
A może warto?
…
Wstajemy rano, niczego nie oczekując od soboty, cieszymy się, że jest, akceptujemy zmienne i zupełnie niewakacyjne warunki pogodowe.
Udajemy się na zakupy do osiedlowego sklepu Coccinella septempunctata i nie dowierzamy, gdy na półce odkrywamy kolejną dostawę jabłek z… Nowej Zelandii!!!!
Sprawdzamy naklejki i okazuje się, że takich jeszcze nie jedliśmy!!! Kupujemy kilo!
Patrzymy na karton, w którym oczekują na swoją kolej cztery piętra jabłek o osobowości globtrotera- no bo jak można nazwać jabłka, które wyrosły(?) 36 godzin drogi lotniczej od Polski, nie mówiąc o Będzinie!!!
Na kartonie informacja, że zawartość jest produktem of New Zealand!
Nie ma czasu na myślenie- wystarczy nam jedno spojrzenie, by decyzja była oczywista- wypakowujemy cztery piętra jabłek, do kartonu, który zabieramy sałatom i… wędrujemy do kasy z tym trofeum, dumni, niczym celebryci ze swoich markowych aut!
Poziom satysfakcji wydaje się już na tyle wysoki, że nieprzekraczalny.
Kolejka przy kasie?
Nie szkodzi, to czas, by spojrzeć na półkę z winami.
Obecny folder reklamowy oferuje wina z Nowego Świata.
Nie wiemy, gdzie to jest, więc przeglądamy kolejne butelki, żeby się dowiedzieć, że Nowy Świat to min. Argentyna, Kalifornia, Chile i …. ręce zaczynają drżeć… i Nowa Zelandia!!!!
Za 18,99zł oczekuje na nas butelka wina Hans Greyl.
Nie musimy nawet myśleć- do kartonu z kilogramem jabłek, dokładamy butelkę wina z Marlborough!!!
Wracamy do domu z poczuciem, że Nowa Zelandia puściła do nas oko!!!
Jupiii!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz