niedziela, 16 lipca 2017

Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski - „Wielki Szlak himalajski”

Na skrzydełku książki czytamy: „Najpierw trzeba mieć  wielkie marzenie, a potem podjąć trud jego realizacji”. To w związku z wyczynem autorów wymienionej wyżej książki . 
W czym rzecz?
Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski w 2015 roku jako pierwsi Polacy  przeszli  tytułowy  WIELKI SZLAK HIMALAJSKI ( od teraz, za Autorami – będę używała skrótu WSH). Trasę liczącą  1700 km  pokonali  w ekstremalnych warunkach w ciągu 120 dni, za co uhonorowani zostali   nagrodą  KOLOSY 2015 – w kategorii WYCZYN.
Zanim książka  wpadła w moje ręce, nie wiedziałam,   co to takiego  WSH, dlatego teraz kilka podstawowych o nim informacji.
  • Pomysłodawcą  wytyczenia  tej himalajskiej drogi był Robin Baustead, który w 2004 roku badał i dokumentował nepalski odcinek  szlaku, a cztery lata później sam go przeszedł. Zajęło mu to 9 miesięcy (od września 2008 do czerwca 2009).
  • Agencje trekkingowe  szacują przejście  WSH na 156 dni. To wariant z przewodnikami, tragarzami, kucharzami i kilkunastoma dniami odpoczynku i takie ekipy Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski spotykali na trasie, sami  jednak wybrali wariant  w wersji hard, tzn. 120 dni solo, a raczej w duecie, bez pomocy ludzi z zewnątrz. 
Na trasie jednak  okazało się, że  na pewnych odcinkach bez pomocy nepalskich  przewodników  się nie obędzie.  Spieszę wyjaśnić, że nie z wygody, ale dlatego że przewodnik  i mapy  Bausteada okazały się niewiarygodnie wręcz niedokładne, choć mogłoby się wydawać, że opisany szlak jest przebyty i sprawdzony! „Robin Baustead jest tak okropnie niedokładny, a czasem niebezpieczny, że chce nam się krzyczeć” – czytamy. I dalej: „Miało  być  trudno i ciężko, ale nie niebezpiecznie”. Szlak  po wielogodzinnej morderczej wędrówce często się urywa, czasem zaznaczony jest po drugiej niż w rzeczywistości stronie rzeki. „Zapomina” o mostach, pomija istnienie dolin, ścieżek, trawersów  albo odwrotnie – opisuje te, których nie ma! Błędne wskazówki w przewodniku,  błędy w mapach - Lipowczan i  Malinowski szybko orientują  się, że  „przejście WSH  nie będzie wygodnym trekkingiem, a ciągłym kombinowaniem”, które nie raz i nie dwa wyglądało niezwykle groźnie! Pamiętajmy, że  wszystko dzieje się w Himalajach! No i te  garby przyklejone do pleców! Plecak Bartosza waży 36 kilogramów,  Joanny – 26.  Te wielkości są dla mnie czystą abstrakcją! Gdy kilka lat temu  wędrowałam szlakiem św. Jakuba  do Santiago de Compostella wraz ze mną wędrował przyklejony do grzbietu plecak ciężki jak wszystkie grzechy świata, który  ważył ( aż się wstydzę to napisać)…11 kg.!  Nie raz i nie dwa miałam ochotę porzucić go na trasie!!! Wstyd mi, gdy patrzę na te dwie jedynki i porównuję je z dwudziestoma  sześcioma  kilogramami plecaka Joanny.
Trasa:
Jej początek wiedzie przez dżunglę, która – jak piszą Autorzy– „miała być  spacerem, a niejednokrotnie przypominała walkę o życie”. Gęsta roślinność, pozarastane  ścieżki, a do tego upał i monsunowe  deszcze sprawiają, że błoto wlewa się do butów i nie ma czym oddychać. Jedno ze zdjęć pokazuje, jak wygląda stopa  tyle co uwolniona z buta po dziesięciogodzinnej morderczej  walce z terenem, gorącem i wilgocią.  Góra- dół – strome podejścia i ostre zejścia,    ścieżki, które niespodziewanie kończą się nad stromym urwiskiem i – nie ma innej rady – każą zawracać. Jary pełne kamieni i powalonych drzew, wartkie i nierzadko głębokie  rzeki…  Lipowczan i  Malinowski piszą: „ Jesteśmy sami na świecie, w miejscu, o którym nikt nie słyszał i którego prawie nikt nie widział. Gdybyśmy tu dziś umarli, pewnie nikt by nas  nigdy nie znalazł”.Na szczęście mordercza dżungla kończy się na wysokości 3000 m.npm. Nie znaczy to jednak, że  jest łatwiej. Zielone piekło dżungli zastępują  górskie przełęcze, a potem lodowce z widokami na coraz bliższe  ośnieżone himalajskie szczyty.  Robi się zimno, coraz zimniej i coraz wyżej. I… coraz piękniej. Zdjęcia robione przez Bartosza po prostu zachwycają! Szare strzeliste  granie pokryte śniegiem na tle błękitnego nieba,  malownicze doliny ( np. różnica między korytem rzeki  a szczytami w najgłębszej  wynosi…6800 metrów!).
Przed zmierzchem Lipowczan i  Malinowski albo dochodzą do maleńkich wioseczek ( dwie , trzy kamienne chaty i hotelik) albo biwakują  w swym namiociku pod gołym niebem. Widoki – zapierające dech w piersiach, wszak to już wysokie Himalaje. I nawet coraz większe zimno nie jest w stanie zmrozić zachwytu wysokogórskimi krajobrazami („Dookoła absolutna i wszechobecna cisza”  i  oświetlony blaskiem księżycaMakalu (8481 m.npm ). Takie momenty choć na chwilę rekompensują trud mijającego dnia.
A tymczasem robi się coraz zimniej. By zrobić herbatę, trzeba wpierw roztopić lód, nocami zdarza się, że z zimna  nie można zasnąć, a woda w butelkach, chroniona w  namiocie, zamarza!  Coraz częściej termometr  spada  do – 15 st. C, a zdarza się, że  wskazuje i  minus 29!  Do tego – huraganowe wiatry, mróz i wilgoć – zabójcza mieszanka, jak zanotują.  I ten brak tlenu, gdy osiągną  wysokość 5000 m. npm. Tak wygląda  szkoła przetrwania  na WSH.  Krajobraz  zmieni się radykalnie, gdy podróżnicy  opuszczą najwyższe partie szlaku i zejdą niżej. Zrobi się sucho i pustynnie na jednej z najbardziej odludnych części WSH.
Na tej morderczej i zróżnicowanej trasie Lipowczan i  Malinowski walczą nie tylko z naturą i pogodą, ale i  sytuacjami, które- choć wyglądają groźnie – na szczęście nie wywołują niebezpiecznych konsekwencji; niemal na początku trasy Joanna  spada ze skały, potem Bartosz  traci trekkingowy kijek, który spada w szczelinę lodowca. Dla  dopełnienia i zakończenia tego  wątku: pierwsza kąpiel  ma miejsce dopiero po 3 tygodniach drogi! Druga – po dziewiętnastu dniach od pierwszej! Spieszę wyjaśnić: ta czynność  w himajaskich warunkach nazywa się bucket shower  i polega na wykorzystaniu zawartości jednego (!) wiaderka  z ciepłą wodą. Ablucje odbywają się  najczęściej  na kawałku trawnika za domem, a w  cenę tejże czynności  wpisani są widzowie, którzy  bez zażenowania przyglądają się  z okien swych  domostw.
Nepalczycy:
Gdyby nie była to ksiąażka o przejściu WSH, mogłaby być o nich  - cichych bohaterach II planu, bez których żadna z wypraw nie doszłaby do skutku. Nepalscy tragarze i przewodnicy – niewielkiego wzrostu, szczupli, a przecież niewiarygodnie silni i odporni; wełniane czapeczki na głowach, zwykły polar lub kurtka i szmaciane tenisówki – to strój znakomitej ich większości. Bez rękawiczek, bez specjalistycznego sprzętu wędrują po wysokich górach – zdawać by się  mogło – bez najmniejszego wysiłku. W części świata, gdzie trudno o jakąkolwiek stałą pracę, turystyka wysokogórska stanowi główne, jeśli nie jedyne źródło dochodu dla tutejszej ludności. Zdjęcia i relacje z wyprawy ukazują maleńkie wioski z ubogimi kamiennymi chatkami zaopatrzonymi jedynie w absolutnie podstawowy sprzęt. I klimat, i warunki życia są wielkim wyzwaniem dla Nepalczyków, a coraz większa liczba turystów zdaje się być i  błogosławieństwem, i przekleństwem  i może dlatego Autorzy książki  spotykają się z przeróżnymi reakcjami  miejscowych; czytamy: „Ludzie patrzą  na nas w taki sposób, że od razu wiadomo, że nikt nas tu nie zapraszał”. Są  wioski, w których Lipowczan i Malinowski witani są… kamieniami, ale  częściej ludzie  są gościnni i serdeczni i „udaje się znaleźć nocleg i kolację nie dlatego, że jesteśmy na  turystycznym szlaku, tylko dzięki temu, że ludzie starają się nam pomóc”.Gdy  Joanna i Bartosz zastanawiają się, jak pokonać rwącą rzekę, znikąd pojawia się miejscowy, zdejmuje szmaciane tenisówki, przenosi plecak Asi, wraca i ja samą przenosi  na drugi brzeg, po czym… znika. Zza drzwi chatki wychyla się małe zasmarkane dziecko i… częstuje Joannę kubkiem kawy, zaś gdy Joanna upadnie i wciąż nie wiadomo, jakie mogą być skutki tegoż,  nepalski przewodnik grupy Holendrów i Belgów „dopisuje” ją i Bartosza do kolacji, bo „obowiązkiem   wyznawcy buddyzmu jest pomagać”.
Ale  Nepalczycy to nie tylko mieszkańcy wysokogórskich wiosek ani nie przewodnicy. To także urzędnicy. Tacy sami jak na całym świecie –napsuli sporo krwi i nie raz wystawiali cierpliwość  Joanny i Bartosza na wielką próbę; niesłowni, chytrzy i przekupni, ze stosunkiem do czasu i danego słowa… swobodnym, traktujący przepisy… uznaniowo.
By zaś zakończyć wątek tubylców nieco weselszą nutą, polecam bezwzględnie lekturę fragmentu, w którym  Joanna i Bartosz relacjonują swą  podróż ciężarówką bez bocznych szyb, z rozsypującą się deską rozdzielczą i zepsutym układem hamulcowym, który sprawia, że samochód skręca tylko w prawo! J Zaiste, jak piszą Autorzy: „Trzeba być prawdziwym twardzielem, żeby tu przeżyć” i choć  mają na myśli trudne i surowe warunki życia w tym wysokogórskim rejonie świata, ja odniosłabym je również do Joanny i Bartosza, którzy co dnia zderzali swe europejskie podejście do rzeczywistości z zastanymi tu warunkami, realiami i stosunkami.
Sporo można by też napisać o turystach, którzy coraz liczniej przybywają w tą część świata na trekking. Spotykają także i Polaków. Po szczegóły proszę jednak sięgnąć do książki. Z niej dowiecie się Państwo,  czy przeciętny Nepalczyk wie coś o Polsce i dlaczego przy domowym ognisku absolutnie nie wolno suszyć przemoczonych butów. I rzecz niezwykle istotna: w książce Joanny Lipowczyn i Bartosza Malinowskiego znajdziecie Państwo unikatową „instrukcję obsługi” tybetańskiej herbaty, czyli: jak pić, żeby nie pić i nie  obrazić gościnnych gospodarzy? J
Zakończenie:
Minusem książki była dla mnie forma narracji. Przeczytałam wszystko od deski do deski i wciąż nie wiem, dlaczego jej Autorzy wybrali dziwny melanż pierwszo- i trzecio osobowej narracji?
Jak zawsze, tak i tym razem śląskie Bezdroża  wydały książkę niezwykle starannie – szlachetny papier, estetyczna szata graficzna, której niewątpliwym atutem są zdjęcia z wyprawy. W swym archiwum z  I polskiego przejścia Wielkiego Szlaku Himalajskiego  Bartosz Malinowski i Joanna Lipowczan mają ich aż  10 000 . W książce- siłą rzeczy – pomieszczono ich niewielki   ułamek, ale są GRZECHU WARTE! Sami się Państwo przekonajcie!

recenzja: Majka Em


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz