niedziela, 29 czerwca 2014

Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach

Co łączy „Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym szlaku” i „Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach”? Obie są autorstwa Roberta „Robba” Maciąga. Z pierwszą z nich odbyłam fascynującą książkowo- rowerową podróż historycznym Jedwabnym Szlakiem, z drugą – sentymentalną podróż w czas mojego dzieciństwa i dorastania, w czas, gdy ulice miast, miasteczek i wsie pustoszały, a kto żyw zasiadał przed radiowym odbiornikiem, by w napięciu śledzić zmagania kolarzy w Wyścigu Pokoju. Polska w tamtych czasach była kolarską potęgą, toteż na fali niewiarygodnej popularności i sukcesów Szurkowskiego, Szozdy i innych – jak pisze „Robb” Maciąg – „niemal każdy na rowerze jeździł lub o rowerze marzył.”
Na tej samej fali popularności JEDEN człowiek wymyślił i realizuje nieprzerwanie od 44 lat największy masowy konkurs w historii Polski, w którym wzięły już udział tysiące uczestników (np. w 1975 r.- 10.000, a rok wcześniej – 9.000 uczestników!). Konkurs zresztą „dorobił” się 530 laureatów.
Wakacje na dwóch kółkach- bo tak brzmi jego nazwa – tym razem adresowany był nie do zawodowców, lecz amatorów – młodych ludzi z maleńkich miasteczek i wsi, bez doświadczenia, jak pisze Maciąg, za to z wielkimi ambicjami.
Wakacje na dwóch kółkach od dawna już warte były tego, by sięgnąć do coraz odleglejszych jego początków i ocalić je od przemijania, by odszukać choć część z przeszło półtysięcznej „armii” zwycięzców, z których najstarsi dobiegają dziś...sześćdziesiątki! I by wreszcie przedstawić Bohatera Nr 1 – HENRYKA SYTNERA, który od 1962 roku nieprzerwanie pracuje w Polskim Radiu popularyzując zdrowy tryb życia i Wakacje na dwóch kółkach.
Zadania tego podjął się Robert „Robb” Maciąg - podróżnik i zapalony rowerzysta, który poznaje świat z siodełka. Czytając jego obecną książkę odnoszę wrażenie, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, na co się porywa i z czym przyjdzie mu się mierzyć. Tym większa więc wdzięczność, że 12- miesięczna praca przyniosła tak obfity i dojrzały plon. Maciąg przekopuje się przez sterty prasy ( brawo biblioteki, które ocaliły stare roczniki gazet i czasopism!), czyta niemal od deski do deski, by spośród mnogości informacji wyłowić te, które go interesują. Szuka na Naszej Klasie i innych forach internetowych zwycięzców i tak oto w wyniku mozolnej - jak sam pisze – detektywistycznej pracy – powstaje w końcu katalog miejsc, zdarzeń i laureatów.
Kontakt zwłaszcza z tymi najdawniejszymi jest dla Autora nagrodą za włożony trud, okazuje się bowiem, że laureaci sprzed 20 i 30 lat pamiętają więcej niż ci najmłodsi! Reportaże z kolejnych wyjazdów utrwalone na wciąż przechowywanych szpulowych taśmach magnetofonowych, fotografie, „wiecznie żywe wspomnienia” w postaci dyplomów, koszulki, spodenki, które przetrwały w szafach i szufladach od lat osiemdziesiątych! Maciąg pisze: „Bez laureatów, ich pamięci i ogromnej radości z powstawania książki nigdy niczego bym nie napisał”.
Autor nie tylko śledzi dalsze losy laureatów Wakacji na dwóch kółkach, lecz sprawdza też, jak tamta nagroda odmieniła ich życie.
Popedałowałam wraz z laureatami w czasy pierwszych konkursów i wyjazdów, w…miniony wiek, w lata mej młodości!:) Młody Czytelniku, czy potrafisz sobie wyobrazić, że w tamtych czasach nie było sms-ów ani meili, ale były pocztówki! Nikt nie miał w szufladzie paszportu, a i o Europie bez granic nikt nawet nie marzył, toteż Bułgaria, gdzie pierwsi laureaci Wakacji na dwóch kółkach jechali w nagrodę, była dla nich „tak egzotyczna jak dziś Tajlandia. Była dalekim krajem nieznanym”. ( wszystkie cytaty – z książki).
Pierwszy lot samolotem, pierwszy wyjazd za granicę, zdjęcia pstrykane NIE w ilościach hurtowych, skoro rolka filmu zawierała raptem..36 klatek! Z rozrzewnieniem czytam, jak jeden z uczestników przywiózł z wyprawy do Bułgarii…arbuz, by obdzielić tym nieznanym wówczas owocem całą klasę!
Maciąg pisze: „Bez Henryka Wakacje na dwóch kółkach nigdy by nie zaistniały, ale bez laureatów Henryk nie miałby z kim jeździć”, a ja po lekturze książki dodałabym jeszcze TRZECIEGO jej bohatera. To rodzice młodych uczestników konkursowych zmagań, którzy swym pociechom zaszczepili miłość do radiowej Trójki. Wielu uczestników i laureatów konkursu pochodzi z domów, gdzie „słuchanie Trójki było czymś naturalnym i już od małego słuchało się relacji Henryka Sytnera z kolejnych wyjazdów.” Nie dziwi więc, gdy czytamy, że jednym ze zwycięzców w 2006 roku został chłopak, którego tata wygrał 26 lat wcześniej! Inną laureatką została dziewczyna (2006 r.), której mama znalazła się w zwycięskiej trzynastce 22 lata przed nią ( rok 1980). Dwa lata po mamie w nagrodę z Henrykiem pojechali: kuzyn i kuzynka i tylko tacie się nie poszczęściło, bo choć startował, jego praca nie znalazła się w gronie nagrodzonych. Maciąg pisze: „Połowa laureatów to jedna wielka rodzina – dosłownie lub na poziomie koleżeńsko – przyjacielskim”, a dowodem tych słów – wcale nierzadkie małżeństwa byłych laureatów, których potomkowie – jak już napisałam – także startowali w konkursie i też zostawali jego laureatami.
Robert „Robb” Maciąg sumuje rok swej pracy słowami, że pisanie tej książki było fajną zabawą. Dla mnie – jej czytanie też. : )Dziękuję Autorowi za mrówczą pracę, dzięki której powstała książka ocalająca od zapomnienia Ważny Czas, Ważne Zdarzenia, a przede wszystkim - WAŻNEGO CZŁOWIEKA, któremu życzę, by spełniło się Jego kolejne marzenie o japońskich tym razem Wakacjach na dwóch kółkach i wieszczę, że do nieba Henryk Sytner pójdzie nie pieszo, lecz wjedzie z wigorem Mu właściwym na ukochanych dwóch kółkach!: )

Kończę, bo za chwilę 15.05 – pora zatem włączyć program III PR i wysłuchać codziennej audycji pana Henryka.

(autor: majka em)





Robert Maciąg –Henryka Sytnera „Wakacje na dwóch kółkach”, wydawnictwo Bezdroża

piątek, 20 czerwca 2014

Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina

Mołdawianiew kosmos nie lietajut biez wina-czytam tytuł i gorączkowo szukam w pamięci nazwiska mołdawskiego astronauty. „Nie przypominam sobie! Nie znam!” – myślę skonsternowana. A sam tytuł? Mołdawia? Ilu z nas, Polaków, o niej wie więcej niż to, że leży w Europie i jest jedną z byłych republik byłego Związku Radzieckiego?
Za sprawą Judyty Sierakowskiej , autorki prezentowanej dziś książki, teraz już wiem o niej bardzo dużo i choć wiem też, że w tamte rejony z pewnością nigdy z własnej woli nie pojadę, z ręką na sercu mogę napisać: Lekturę gorąco polecam!: )Od dziś na mojej czytelniczej mapie Europy to ważna książka!
Judyta Sierakowska - dziennikarka, z przyczyn bliżej mi nieznanych ( w książce nie znajdę na ten temat ani słowa), podejmuje decyzję, by jesienną Warszawę zamienić na październikowy Kamrat, stolicę Gagauzji – autonomicznej części Mołdawii. Decyzja tyleż odważna co karkołomna, zważywszy na realia, w jakich przyjdzie Sierakowskiej spędzić 80 dni swego życia, ale o tym za chwilę.
Mołdawia to niewielki kraj wciśnięty pomiędzy Rumunię a Ukrainę trzydziestoma czterema tysiącami kwadratowymi swej powierzchni ( to mniej – jak czytam – niż województwo mazowieckie!).
Inne liczby też do rekordowych nie należą:
·Średnia długość życia Mołdawian to 64 lata. Krócej żyją tylko Kazachowie. O rok.
·W 2007 roku produkt krajowy brutto wyniósł 2300 dolarów/ mieszkańca. To ¼ tego, co na Białorusi!
·Średnia pensja to ok. 100 euro, zatem 80% społeczeństwa żyje na granicy ubóstwa.
·To też tłumaczy fenomen, dlaczego ok. 1 milion Mołdawian żyje za granicą. TAM pracują, by wyżywić mieszkające TU rodziny.
Gagauzja- to autonomiczna południowa część Mołdawii zamieszkiwana przez 160 tys. mieszkańców, gdzie „tylko jedno się udało. Wino”. A skoro tak, „organizm traktuje tu wino jak wodę. I właśnie tak się tu pije wino – jak wodę, albo i zamiast” – pisze Autorka i dodaje z rozbrajającą szczerością: „80 dni z tymi ludźmi minęło [mi] nietrzeźwo a prawdziwie”.
Nie wiem, co bardziej podziwiać: odwagę młodej podróżniczki, która podejmuje decyzję, by żyć przez szare i zimne jesienno-zimowe 3 miesiące w miejscu, „gdzie nie ma nic” poza biedą, irytującą bezradnością i brakiem jakichkolwiek perspektyw, czy bardziej wytrzymałość Jej młodego organizmu na niezliczone ilości wina, które codziennie mieszały się z Jej krwią!
Nie jestem zwolenniczką stanu permanentnego upojenia, rauszu i kaca, ale nigdy nie przypuszczałabym, że to napiszę: początkowe zniechęcenie lekturą dość szybko zastępować zaczęła rosnąca z każdą kartką…sympatia dla Autorki i tego, co opisywała!
Sierakowska  dzień po dniu prowadzi nas trzeźwą (!) ręką przez stołeczny Kamrat i jego zapyziałe okolice; zaglądamy do ubogich, a zawsze otwartych i gościnnych gagauskich mieszkań i poznajemy ich przesympatycznych- bez wyjątku! – mieszkańców ( Pan Sławek i pani Luda – za ich portrety należy się Autorce Diamentowe Pióro!!! : ). Uczestniczymy w wyborach…miss i w biesiadach, obserwujemy zajęcia folklorystycznego zespołu tanecznego i trzymamy wraz z Autorką kciuki za pomyślne zdanie egzaminów na Kartę Polaka.
Szczególnie ciepło obserwowałam, jak Autorka – nie z własnej winy (!), lecz z woli przypadku staje się czasową nauczycielką polskiego, bo „ludzie czekają [tu] na polskość jak głodny na kromkę chleba”. ( cytat, jak i wszystkie pozostałe – Autorki).
W szkole, gdzie do czasu wizyty polskiego ambasadora WC było na dworze, a c.o. nie było jeszcze w grudniu, dzieciom nie przeszkadzał nawet brak prądu! Wymusiły naukę w zimnie i po ciemku, a Sierakowska pisze: „ Ja, która przyjechałam z kraju, gdzie nauczycielom wkładają kosze na głowę, powiedziałam: O.K., jeszcze kwadrans”.
Pomimo że gagauska stolica Kamrat„gdzieś na końcu świata, pośrodku niczego” jest szara, brudna i okrutnie zaśmiecona, pomimo że rozwalające się ulice nigdy nie widziały asfaltowej nawierzchni, a domy to prowizorycznie sklecone poradzieckie blokowiska i chaty, o których Sierakowska pisze: „wszystko szare – szare domy, ulice, szara rzeczywistość – tyle szarego jeszcze nie widziałam” – to przecież książka sama w sobie jest barwna, zajmująca i przejmująca, a ludzie w niej przedstawieni – bez wyjątku – wspaniali!
W realia mołdawskiej szarej rzeczywistości świetnie wpisuje się szata graficzna książki – ciemno-białe fotografie i konsekwentna ( a znacząca) ornamentyka każdej z 247 stronic.
Nie opiszę gagauskich publicznych toalet, gdyż wciąż tkwię w stanie permanentnego osłupienia i zgrozy :(, ani nie powiem, na czym (!) kasjerka w sklepie czy na dworcu musi obliczać należność ( kto przeczyta – sam…zobaczy!), dodam jednak, że w końcowych fragmentach, gdy Autorka żegnała się z gagauskimi przyjaciółmi, niemal tarzałam się ze śmiechu. A dziś? Dziś ów obraz skrawka europejskiego przecież świata, w którym Sierakowska spędziła 80 pamiętnych dni, pozostanie nie tylko w mojej domowej biblioteczce, ale przede wszystkim w życzliwej pamięci i sercu. Pani Judyto – dziękuję!
p.s.
W trakcie pisania niniejszej recenzji, 15 czerwca tego roku z niedowierzaniem przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” artykulik o tym, że autonomiczna Gagauzja tworzy własne formacje paramilitarne, które – oficjalnie - mają być wsparciem dla miejscowej policji. W kraju, a raczej kraiku, gdzie brakuje absolutnie wszystkiego, gdzie na porządku dziennym jest sprzedawanie nerek, by przeżyć, znalazły się pieniądze na takie fanaberie!! Gdyby to nie była informacja tak dramatyczna, mogłabym się zacząć z niedowierzaniem śmiać. Ale tyle co po lekturze książki – wcale mi nie do śmiechu!!!

(autor: majka em)



"Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina", Judyta Sierakowska, wydawnictwo Bezdroża

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny

Jak sklasyfikować Krzysztofa Samborskiego, autora podróżniczej książki „Zjadłem Marco Polo”? On sam o sobie mówi, że nie czuje się podróżnikiem, ale nie jest też turystą i zaraz dodaje , że jest typem szwendacza – obieżyświata, którego zachwyca Azja środkowa. Jeździ tam zresztą od 20 lat i choć poznał niemal wszystkie drogi ( w tamtejszych realiach termin mocno naciągany!) wiodące przez odludne i bezludne tereny, wciąż szuka dróg nowych, „nieprzejechanych, najlepiej nieistniejących na mapie”.
Zjadłem Marco Polo” to zwięzły zapis samochodowo – motocyklowego wypadu do Kirgistanu, Tadżykistanu, Chin i Afganistanu. Samborski udowadnia, że dla smakowania urody świata nie potrzeba „wypasionych” aut i zestawu waliz! Jedzie trzynastoletnią półciężarówką Iveco , z której przesiada się na równie wiekowy motocykl pieszczotliwie zwany babcią. W bagażach ma niezbędne części zapasowe i wszystkiego po trzy: 3 pary skarpetek, tyleż samo kompletów bielizny, butów i spodni. I ciekawość świata – bez limitu!
W realiach krajów, które przemierza, orientuje się Samborski znakomicie. Znakomicie też łączy narrację drogi z historycznymi faktami. Te drugie są zawsze bolesne, te pierwsze – urzekające. Samborski opisuje historie ludzi, których spotkał, a którzy nierzadko stali się jego dobrymi znajomymi. Często podkreśla ogromną gościnność ludów zamieszkujących centralną Azję, u których panuje przedziwna prawidłowość: im większa bieda, tym większa bezinteresowna gościnność.
Zjadłem Marco Polo” to męska literatura – zwięzła i precyzyjna, a przecież niewolna od elementów lirycznych i humoru. Polecam zwłaszcza te ustępy, które opisują spotkania z pogranicznikami pilnującymi umownych granic, „gdzie diabeł mówi dobranoc” , a którzy zawsze spragnieni są w równym stopniu…łapówek jak i kontaktu z przybyszami z nieznanego świata. Ironicznych, a przecież ciepłych opisów „negocjacji” na „posterunkach” nie można opowiedzieć, to TRZEBA przeczytać i poczuć!J
Książka zachwyciła mnie licznymi ( to rzadkość!), pysznej urody zdjęciami. Wysokogórskie kotliny, pustynie i płaskowyże bez początku i bez końca, wysokie pasma górskie zamknięte w kolejnych fotografiach dają jedynie mgliste pojęcie o niewyobrażalnych przestrzeniach azjatyckiego kontynentu ( np. chińska pustynia Takla Makan ma wielkość… Polski!).
Jak już wspomniałam, książka jest zapisem podróży ( „szwendania się”) przez cztery kraje Azji środkowej: Tadżykistan, Kirgistan, Chiny i Afganistan. Mnie najbardziej wzruszyła podróż ostatnia, do Afganistanu. To kraj, w którym co piąte dziecko nie dożywa piątego roku życia, gdzie panuje bieda niewyobrażalna dla Europejczyka, ale to tam – z podpatrywania tego, jak żyją ludzie i co ma dla nich istotną wartość, rodzą się pod piórem Autora refleksje, które każdy czytelnik – myślę – winien przemyśleć, przetrawić. Samborski pisze: „Jeśli ktoś chce gdzieś pojechać, to wychodzi na drogę i czeka, aż pojawi się jakiś pojazd. Czasem dwa, trzy dni, czasem 20 minut”. I konkluduje: „To tu właśnie zrozumiałem, że wprawdzie my mamy zegarki, ale oni mają czas!”.
Gdzie powinna stanąć kołyska w pamirskim domostwie?
Jak długa ( i dlaczego) winna być broda tadżyckich mężczyzn?
Dlaczego na chińskiej pustyni wolno lać benzynę do aut, a do motocykli już nie?
I wreszcie: czym jest tytułowy zjedzony przez Autora Marco Polo?
Chcecie wiedzieć? Ja już wiem. A wy – przeczytajcie!: )

(autor: majka em)


"Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny", Krzysztof Samborski, wydawnictwo Bezdroża


środa, 4 czerwca 2014

Syberyjski Sen. Opowieść bezdrożna

Gdy się czyta takie książki jak„Syberyjski sen. Opowieść bezdrożna” Zofii Piłasiewicz, można żałować tylko dwóch rzeczy: że zbyt szybko dochodzimy do ostatniej strony, na której syberyjski piękny sen się kończy i że w książce jest tak mało zdjęć!
Autorka, jak czytamy, z zawodu jest psychologiem, zaś z zamiłowania podróżniczką, która nieustannie czuje w sobie głód drogi, przestrzeni, eksplorowania miejsc dziewiczych. Wraz z mężem i kilkorgiem przyjaciół – Polaków, Rosjan i Białorusinów wyrusza ze środka Europy w sam środek Azji, by dwukrotnie przemierzyć bezkresne, dziewicze i w większości nieprzebyte obszary Tuwy – jednej z najbardziej egzotycznych i najpiękniejszych republik Syberii. Nie znam Tuwy, ale patrząc na zdjęcia w książce i podążając za Autorką nie sposób mieć odmienne zdanie!
Obszar Tuwy to dzisiejsza Dania, Belgia, Holandia i Szwajcaria razem wzięte! Na 1 km kw. przypada 1,8 osoby ( w Polsce 122 osoby!) i już samo to daje pojęcie o skali przedsięwzięcia.
Książka jest zapisem z dwóch wypraw, jakie Autorka z mężem i przyjaciółmi – podróżnikami odbyła.

Pierwsza z wypraw prowadziła koleją transsyberyjską nad jezioro Bajkał, skąd – najpierw samochodami, potem pieszo, a wreszcie gumowymi katamaranami ekipa zanurzyła się w „nieskończoność przyrody rządzącej się sama sobą”. Opis przedzierania się w morderczym marszu, w deszczu i słońcu przez gęstą tajgę, gdzie – jak pisze Autorka – „stanowimy jedyny ślad na ziemi pośród bezkresu przyrody” jest fascynujący, urzekający, czasem przerażający. Jakie pokłady siły, woli, determinacji drzemią w człowieku, jeśli decyduje się z plecakiem prawie przerastającym wagą ciężar niosącego ( niosącej!!!) przedzierać się przez nieprzebyte ostępy leśne, górskie. W morderczym całodzienny marszu to zaledwie 8 kilometrów, ale – jak pisze Autorka – „jesteśmy w takim zakątku świata, gdzie włada tylko przyroda” z jej rozlicznymi zapachami, feerią barw i obezwładniającymi urodą krajobrazami. Właśnie ta oszałamiająca uroda świata każe dzień po dniu podejmować kolejne wyzwania, mierzyć się z samym sobą i światem, który jednocześnie zachwyca i przeraża.
Pieszy etap I wyprawy kończy się na rzeką Chamsara i jeśli zafascynowanemu tym, co dotąd przeczytał czytelnikowi wydaje się, że to koniec nieludzkich zmagań naszych zdobywców, to jest w błędzie!Dopiero teraz bowiem zaczyna się mrożąca krew w żyłach opowieść o walce z syberyjską rzeką, która w ciągu dnia pozwala się pokonać na odcinku zaledwie… dwóch kilometrów „ucząc pokory i mądrości”.
Kaniony, rzeczne progi, strome urwiste brzegi, kipiele, wodospady, a wokół potężne góry, wyniosłe szczyty, przełęcze majestatyczną swą urodą zapierające dech w piersiach. Autorka pisze: „Wpływamy jak w kadr do zdjęcia zNational Geographic”,nie ma jednak czasu na kontemplację dziewiczego świata. Tu toczy się nieustająca nawet na moment walka na śmierć i życie. Człowiek kontra wodny żywioł. „Na rzece nie ma czasu na strach. Boje się i zarazem jestem ciekawa” – skromnie i szczerze pisze Autorka.
W trakcie II wyprawy ( bo niepodobna nie powrócić w ten niezwykły, baśniowy niemal świat!), tym razem na rzece Uług-O różnice poziomów wynosiły…760 metrów i wodną kipiel podróżnicy pokonali „niczym po schodach” – jak wspomina Zofia Piłasiewicz. Metę tej wyprawy stanowił Jenisej, jedna z najważniejszych syberyjskich rzek.
Od opisów wyzwania, jakie rzucili syberyjskiej tajdze i rzekom ( a na koniec – stepowi) śmiałkowie z Polski, Rosji i Białorusi trudno się oderwać, toteż książkę pochłonęłam i wchłonęłam w siebie w jeden dzień. Autorka pisze w zakończeniu wspomnień: „ Inne drogi, inni ludzie, inne miejsca, których nie dotknęliśmy swoją podróżą wciąż czekają. Po powrocie pojawia się niedosyt, który powoduje, że dusza wędrowna znów wyrywa się do lotu”.
I dobrze! I pięknie! Pani Zofio, DZIĘKUJĘ i czekam na kolejną relację z kolejnej wyprawy! : )
(autor: majka em)