czwartek, 31 grudnia 2015

Z plecakiem przez świat. Vademecum podróżnika

Mam przed sobą kolejną książkę wydaną przez śląskie Bezdroża, o której znów mogę napisać: przepięknie wydana, na kredowym papierze, z mnóstwem bardzo dobrej jakości fotografii. „Z plecakiem przez świat”, mimo że idealnie wpisuje się w profil wydawnictwa (vide: tytuł!), tym razem różni się znacząco od wszystkich pozostałych książek, o których pisałam. Tamte - pozwoliły nam wędrować za autorem po wybranym (i odwiedzonym) kraju, krajach bądź regionie świata. Ta – jest sumą doświadczeń i wiedzy ( dodam – bezcennej!) Autorki, która pierwszą podróż odbyła w 1990 roku. Od tamtego czasu, jak sama pisze, odwiedziła 180 krajów na wszystkich kontynentach i czytając Jej książkę co rusz zastanawiałam się, gdzie Monika Witkowska jeszcze NIE BYŁA! A była – absolutnie wszędzie.

„Z plecakiem przez świat” ma podtytuł: „Vademecum podróżnika” i nie jest on na wyrost! Powiedziałabym, że to biblia podróżnika, która powinna znaleźć swe miejsce w każdym domu, w którym mieszkają niespokojne duchy, niesyte świata i ludzi, którym przyświeca to samo motto co Monice Witkowskiej: „Podróżuj. Śnij. Odkrywaj”.

Kim jest Autorka i dlaczego jej Vademecum jest bezcenne? Najpierw Monika Witkowska – dziennikarka , która swymi pasjami ( i energią!) mogłaby obdzielić wielu. Jeździ na nartach i chodzi po górach ( zdobyła siedem z ośmiu szczytów zaliczanych do Korony Ziemi), pływa na desce windsurfingowej, lata na parolotni i skacze ze spadochronem. Uprawia żeglarstwo morsko – oceaniczne i polarne ( przepłynęła Pacyfik i Atlantyk, jednak ulubionym kierunkiem jej morskich podróży jest Alaska i Arktyka.) Witkowska jeździ, pływa i lata po całym świecie prywatnie i biznesowo, także jako pilot wypraw zorientowanych nie na wypoczynek w luksusowych ośrodkach, lecz na trekking w dżungli lub górach, safari, rafting. Sama o sobie lubi pisać: plecakowicz – backpacker, który (która) uwielbia odkrywać, poznawać miejsca ciągle jeszcze dziewicze, do których zwykli turyści nie docierają, dzięki czemu tzw. lokalsi nieobeznani ( i niezepsuci!) kontaktem z „cywilizowanym białym” są w tym samym stopniu spragnieni kontaktu z przybyszem co przybysz z nimi. Powie ktoś: „Na takie hobby trzeba mieć niezłą kasę!” Nic podobnego! W swej książce Witkowska wciąż podkreśla , jak niewielkim budżetem dysponuje; dla przykładu: do Nowej Zelandii na miesiąc pojechała ze 150$, a na 2 tygodnie do Australii – z pięćdziesięcioma.

Dla kogo jest Jej książka? Choć pierwotnie miała być poradnikiem-zachętą dla kobiet, w ostateczności adresowana jest do wszystkich, którzy podróże kochają, jak i do tych, którzy przymierzają się do pierwszej w życiu wyprawy. Dla nich książka Moniki Witkowskiej pomyślana została jako poradnik z setkami absolutnie niezbędnych informacji.

W części I dowiemy się, jak i od czego zacząć przygotowania do podróży. Gdzie? Dlaczego? Z kim? Jakie dokumenty są niezbędne i jak je zgromadzić? Jak i co spakować do plecaka? Z typowo kobiecą ( ale i podróżniczą) precyzją pomaga wybrać najodpowiedniejsze ubrania, buty, kosmetyki i inne rzeczy. A gdy zawartość plecaka zostaje skompletowana, czas na rozdział II czyli „W drogę”. Co jeść i pić, by być zdrowym? Jak nie pogubić się w przelicznikach walut i zachować w rejonach niespokojnych sejsmicznie? Witkowska podaje konkretne i wyczerpujące informacje o chorobach, na jakie narażony jest Europejczyk w odległych rejonach świata ( na skrzydełku – tabela szczepień!). Tysiące detali, setki informacji dają gwarancję, że przygotowani do wyprawy (wypraw) przez Monikę Witkowską naprawdę załatwimy wszystko: zakupimy najtańszy bilet ( czytaj: najbardziej opłacalny cenowo), nie zgubimy się na ogromnych lotniskach, załatwimy pomyślnie wszelkie formalności związane z odprawą i dolecimy do celu bez przykrych niespodzianek.

Obok morza absolutnie niezbędnych informacji w książce pomieszczone zostały teksty poboczne w formie krótkich anegdot mówiące o przygodach Autorki w rozlicznych podróżach. Ładnie wyodrębnione przykuwają uwagę i po kilku z nich czytelnik już wie, że nie szkoda przerwać lektury zasadniczej treści książki. Całość dopełniają liczne, a zawsze świetne fotografie.

Część III książki poza kolejną porcją niezbędnych informacji zawiera rozdział zatytułowany „Etyka podróżowania” przypominający o tym, że jako turyści mamy nie tylko prawa i przywileje, ale także obowiązki – względem środowiska naturalnego i mieszkańców odwiedzanych zakątków świata. Witkowska przypomina o konieczności dostosowania się do miejscowych zwyczajów, uszanowania odmienności kulturowej ( strój, zachowanie). Podkreśla, jak ważne jest, by zostawiać po sobie zawsze nie tylko czyste miejsce, ale i dobre wrażenie. Po co? By ci, co przybędą po nas, nie spotkali się z brakiem życzliwości lokalsów zniechęconych niemiłymi doświadczeniami.

I na koniec bardzo ważny rozdział zatytułowany „Po babsku, czyli samotna kobieta w podróży”. Witkowska rozprawia się – a można Jej wierzyć, skoro od ćwierćwiecza jeździ po świecie i ZAWSZE bezpiecznie wraca do domu – z wcale nierzadkimi przekonaniami o niebezpieczeństwach, że na samotną podróżniczkę „ktoś czyha, ktoś chce (ją) okraść, zabić, a wcześniej jeszcze zgwałcić”.

Nie ukrywam, że jestem oczarowana Moniką Witkowską i jej książką. Pisze Ona: „Podróże uzależniają, a (…) podróżowanie jest jak narkotyk. Jak się już zacznie – trudno z niego zrezygnować”. U progu nowego roku życzę Państwu i sobie takiego właśnie uzależnienia. Podróżujmy. Śnijmy. Odkrywajmy.

wtorek, 1 grudnia 2015

Obrazy spod powiek

„Obrazy spod powiek” Agaty Błachnio to zapis kilku podróży Autorki i Jej męża po Izraelu zakończony wizytą w sąsiedniej Jordanii. W tej niewielkiej książce wszystko jest piękne: staranna szata graficzna, do której śląskie wyd. Bezdroża zdążyło nas już przyzwyczaić, bajkowe zdjęcia ( polecam pustynię Wadi Rum! )i język, który sprawia, że podążamy OBOK Autorki w Jej nieśpiesznych wędrówkach po Izraelu i Jordanii widząc, słysząc, dotykając i czując niemal tak samo intensywnie jak Ona. Autorka – z zawodu psycholog - to cenny rodzaj podróżniczki, która zwiedza w rytmie nieśpiesznym, pod prąd turystów z autokarów, która nie zalicza, ale PRZEŻYWA! „Obrazy spod powiek” to migawki z Izraela, który wszyscy znamy: Jerozolima, Betlejem, Nazaret, morze Martwe, by wymienić pierwsze z brzegu. Tym jednak co wyróżnia książkę Błachnio to niezwykle osobisty stosunek do odwiedzanych miejsc. Autorka często podkreśla, że nad utarte szlaki turystyczne przedkłada miejsca z tzw. II i III planu – uwielbia lokalne bazary i targowiska, eksploruje dzielnice odległe od centrów miast. Posiłki jada nie w eleganckich restauracjach, lecz w ulicznych barach i jadłodajniach, bo tylko tak ma szansę poznać i posmakować lokalne życie i menu. Na marginesie: łasuchom polecam opis chałw i bakalii na jerozolimskim targu!!! Feeria barw, kształtów i smaków, które się widzi i niemal czuje na własnym języku!

Siłą Autorki i wielką wartością Jej książki jest niezwykły dar obserwacji i emocjonalny tejże zapis. Wielokrotnie widzimy, że Agata Błachnio patrzy na świat, sytuacje, ludzi okiem nie tyle aparatu, co – aż chce się napisać -okiem duszy; dokumentując jerozolimską Ścianę Płaczu i modlitewny żar pod nią pisze: „Szybko opuściłam rękę z aparatem. Wolałam patrzeć”. Swe uczestnictwo w szabatowym nabożeństwie kończy refleksją: „Wiedziałam, że zapamiętam każdą sekundę tego poranka”. Gdy w kawiarni w oczekiwaniu na kawę podłącza tablet do internetu, w tej samej chwili reflektuje się i pisze: „Szybko podniosłam wzrok znad ekranu. W tamtym momencie chciałam być cała tylko tam” – oglądać i chłonąć w siebie siedzących wokół ludzi, poznawać ich gesty, emocje, zachowania – słowem – ich codzienność. Książka Agaty Błachnio to uczta dla zmysłów – chłoniemy gwar i feerię barw lokalnych targowisk, jesteśmy zasłuchani w aramejskie pieśni śpiewane bądź przez mnisi chór, bądź przez kobietę, której śpiew „każdym dźwiękiem delikatnie otaczał cały kościół (..). Słuchałam w bezruchu, z ciarkami na całym ciele” – pisze Błachnio. Ktoś śpiewa, ktoś się modli, ktoś naprawia rybacką sieć, a Ona pisze: „Siadłam z boku, żeby zatrzymać na chwilę czas”. I to jest to, co zachwyca mnie w Jej książce- pędzimy po świecie, zaliczamy kolejne kraje i kontynenty, robimy niezliczone selfie na tle, na którym warto i należy (!) się uwiecznić, a Błachnio w swej nieśpiesznej wędrówce potrafi dostrzec „spokój i radość” – jak pisze – w oczach starego rybaka czy szczęście i satysfakcję na twarzy sklepikarza, który sprzedaje falafele.

Przemierzywszy Izrael od starożytnej Jerozolimy po nowoczesny Tel Awiw Autorka i Jej mąż kierują się do sąsiedniej Jordanii. I znów - historia miesza się z dniem dzisiejszym zachwycając wnikliwością obserwacji i gęstością refleksji i wrażeń. Podziwiamy antyczną Petrę, stajemy nad rzeką Jordan, w której ochrzczono Jezusa, wspinamy się na górę Nebo, gdzie zakończył swe życie Mojżesz i do twierdzy Mukawir, gdzie zgładzono Jana Chrzciciela – różnorodność kolorów i kształtów, pustynny bezkres pyszniący się kolorami ( tak, tak, za sprawą Agaty Błachnio już wiem, jak wielobarwna i piękna jest pustynia w swej zmiennej niezmienności!) górzysty krajobraz, który daje Autorce poczucie wolności i wytchnienia, a o którym pisze ona, że : „Nigdy nie ma się wystarczająco dużo czasu, żeby nacieszyć oczy spektakularnym pięknem natury” i nieco dalej; „Pielęgnuję je w pamięci jak największe skarby”.

Wierni i niewierni, ciekawscy, grzesznicy i święci, mężczyźni, dzieci, kobiety, młodzi i starzy, świeccy i duchowni, żydzi, muzułmanie i chrześcijanie – i ich codzienność. To obok kontemplacji natury drugi równoległy żywioł obserwacji Autorki. Błachnio pisze: „Lubię te chwile w podróży, kiedy mogę siedzieć i patrzeć na toczące się życie(…) z dala od turystycznych szlaków, gdzie nie ma nic na pokaz. Czysta codzienność i prawdziwość”.

Teksty takie jak ten powstają, by zachęcić do lektury tej czy innej książki. Do wzięcia w swe ręce „Obrazów spod powiek” Agaty Błachnio zachęcam szczególnie żarliwie: komfort zwiedzania kraju na własną rękę, w swoim tempie, z aparatem w dłoni i sercem otwartym na spotkanie z drugim człowiekiem w jego odmiennej kulturowo codzienności – to uczta! Agata Błachnio jest jej gwarantem!

recenzja: Majka Em
„Obrazy spod powiek” Agaty Błachnio, Wydawnictwo Bezdroża, 2015

środa, 25 listopada 2015

Wybraniec. Życie po śmierci

„Dlaczego niektórzy z nas wspinają się na szczyty, podczas gdy inni są zadowoleni mając spokojną pracę i przyzwoity fundusz emerytalny?”- oto jest pytanie! Książka, która je stawia, nie odpowiada na nie wprost, ale sprawia, że zaczynamy rozumieć, czemu jedni oglądają górę gór na własne oczy, a drudzy- z wygodnego fotela.

Mount Everest, bo o niej mowa, to najwyżej położony punkt na naszej planecie – 8.850 m.n.p.m. Jednym z wielu, którzy rzucili jej ( a raczej sobie!) wyzwanie jest Lincoln Hall, autor książki „Wybraniec. Życie po śmierci” - kolejnej pozycji wydanej przez śląskie wydawnictwo Bezdroża.

Hall to znany australijski alpinista i himalaista, który przez 20 lat zdobywał wysokogórskie szczyty na Nowej Zelandii, Antarktydzie i w rodzimej Australii. W 1984 roku był jednym z uczestników wyprawy na dach świata. Niestety, jak wielu mu podobnych, musiał uznać swą ograniczoność i zawrócić niemal spod samego szczytu. Dziesięć wypraw wysokogórskich, kilkanaście tuzinów trekkingów w charakterze przewodnika, szczęśliwe spełnione życie u boku ukochanej żony i dwójka wspaniałych synów. I wciąż to poczucie niespełnienia, wciąż niewyrównane rachunki z Everestem. Lincoln Hall pisze: „Dziewicza wyprawa na Mount Everest to najważniejsza pierwsza randka” i nieco dalej: „Jeśli kiedyś się wspinałeś, będziesz się wspinał całe życie” i tylko to tłumaczy, dlaczego, gdy po dwudziestu latach pojawia się druga szansa na zdobycie niepokornego szczytu, Hall podejmuje to wyzwanie, by – jak pisze – zrzucić z siebie ciążące mu od dwóch dekad brzemię niespełnienia.

Nie jestem himalaistką, w Alpach byłam tylko raz , najwyższe zdobyte przeze mnie szczyty to…Babia Góra i Giewont. Może dlatego moją uwagę przykuły nie przygotowania do wyprawy, lecz…Barbara – żona autora i zarazem głównego bohatera książki. Jestem przekonana, że gdyby nie jej silne wsparcie i bezwarunkowa akceptacja decyzji męża, Hall nie podjąłby tego wyzwania! Nasze ludzkie miłości i związki są pełne ograniczeń i lęków. Mało kto ( mało która!) z nas potrafi kochając – wspierać i dopingować i wciąż zostawiać – używając słów autora – otwarte furtki. Dlatego dla mnie „Wybraniec” ma dwoje bohaterów i każde z nich zdobywa swoje szczyty poświęcenia, zaufania, determinacji. I każde z nich jest w ostatecznym rozrachunku zwycięzcą. Najpierw jednak Lincoln Hall staje na dachu świata. Mimo zwycięstwa jednak przegrywa. Nie będę opisywała, co dzieje się z ludzkim organizmem na wysokości niemal dziewięciu kilometrów n.p.m., ale czytałam kolejne strony wspomnień autora z wypiekami na twarzy i absolutnym niedowierzaniem. Dlaczego? Bo oto mimo profesjonalnego i fantastycznego przygotowania organizmu do wyprawy, ten na skutek morderczego wysiłku i takich samych warunków na górze jest niczym zużyta i bezwartościowa bateria, którą już tylko można wyrzucić. Obrzęk mózgu, oddech spłycony do 4-5 haustów powietrza na minutę, częściowa ślepota, a do tego halucynacje i majaki i niezdolność do jakiegokolwiek ruchu – i to wszystko na wysokości 8600 metrów n.p.m. W książce wiele razy pojawia się stwierdzenie, że w takim stanie nikt nie może przeżyć. A jeśli dodam do tego noc spędzoną w pojedynkę w absolutnych ciemnościach, ekstremalnym zimnie, bez aparatu tlenowego czy chociażby maski, bez picia i jedzenia, sami rozumiemy, że doczekanie ranka graniczy z niepodobieństwem.

Odsyłam do lektury, która wyjaśnia, dlaczego ekipa porzuciła wciąż przecież żyjącego współtowarzysza i dlaczego – wbrew logice i wiedzy medycznej Hall przeżył. Przedtem jednak przestrzegam przed pochopnym osądem. Decyzje podejmowane tu, nisko nad ziemią i te, pod samym niebem nigdy nie są podobnymi decyzjami i choć nie raz i nie dwa sama stanęłam przed trudnymi wyborami, nigdy nie chciałabym stawiać czoła tym, które muszą być podjęte prawie 9 tys. metrów nad ziemią!

W „Wybrańcu. Życie po śmierci” każdy znajdzie historie dla siebie – i ci, którzy zdobyli podniebne szczyty, i ci, którzy stają przed takim wyzwaniem. Mnie porwała determinacja, z jaką Hall podejmuje walkę o życie. To wielki pean na cześć miłości kobiety i mężczyzny i dowód na to, jacy jesteśmy potężni, gdy wierzymy, że warto – zdobyć, a potem – wrócić!

Lincoln Hall twierdzi, że jego życiowym mottem jest zasada: „Nigdy się nie poddawaj!” i trzeba mu wierzyć, bo pomimo że w wyprawie na Everest w tym samym czasie zginęło sześciu wspinaczy, pomimo że on sam stracił odmrożone koniuszki ośmiu palców rąk i półtora palca u nogi, pomimo że ubyło mu 17 kg wagi ciała i 2/3 energii potrzebnej do normalnego życia, to przecież wciąż żyje. Wciąż – jak ujmująco pisze –kocha namiętnie Barbarę i jest przez nią kochany.

A Everest? Stoi „niezmienny, czysty i symboliczny” i czeka na kolejnych śmiałków.

recenzja: Majka Em


Wybraniec. Życie po śmierci, Lincoln Hall, wyd. Bezdroża, 2015

wtorek, 17 listopada 2015

To nie jest miejsce dla gringo

Gdy ujrzałam nazwisko autora książki wydane przez śląskie wydawnictwo Bezdroża: „To nie jest miejsce dla gringo”, wiedziałam, że muszę ją a) mieć, b) przeczytać! Jego poprzednia książka „Archipelag znikających wysp” jest kopalnią informacji o Indonezji, którą to Sergiusz Prokurat – jej autor – bez wątpienia zna jak własną kieszeń.

Tym razem celem jego eksploracji była Ameryka Południowa, a konkretnie trzy kraje: Kolumbia, Ekwador i Peru. Co je łączy? Krwawa historia z hiszpańskimi i portugalskimi kolonizatorami w roli głównej, współczesność w cieniu biedy i ciągłego zagrożenia życia oraz nieulegająca przedawnieniu ani spłyceniu nienawiść do tytułowych gringo. Wszystko splecione niczym węzeł gordyjski i tylko wciąż nie ma współczesnego Aleksandra, który by go umiał ( i miał odwagę!) go przeciąć!

Znakiem wywoławczym książek Sergiusza Prokurata jest nie tylko relacja z tego, gdzie jest i co przeżywa jako podróżnik, ale encyklopedyczna wręcz wiedza na temat historii i dnia dzisiejszego odwiedzanych krajów. Powie ktoś: To nudne! Nic podobnego!!! Informacje, które dostajemy i sposób, w jaki je otrzymujemy, sprawiają, że trudno oderwać się od książki. „To nie jest miejsce dla gringo” przeczytałam w jeden dzień!

Sergiusz Prokurat, jak na rasowego podróżnika przystało, zwiedza świat w pojedynkę. Zamiast samolotów i wygodnych autokarów woli podróżować lokalnymi autobusami w towarzystwie „lokalsów”. Nad luksusowe restauracje przedkłada małe, lokalne bary i jadłodajnie, bo tylko tak można wtopić się w tłum, poznać jego życie i porozmawiać. Powie ktoś: Tak podróżuje wielu! To prawda. Ale mało kto decyduje się na tak wysoki poziom ryzyka ba- wcale nierzadkiego zagrożenia życia; „Podróż przez Amerykę Południową z lokalsami jest jak stąpanie po minach. Trzeba to robić ostrożnie. I z gracją” – pisze autor tłumacząc, że „nienawiść do Stanów Zjednoczonych” [ i wszystkich ‘białych”] to popularny sport w Ameryce Południowej”. W innym zaś miejscu dodaje: „Obcokrajowiec w Ameryce Południowej, zwłaszcza w nocy, jest jak otoczony lwami bawół na sawannie”. W kontekście tego, o czym przed chwilą napisałam, bez większego zdziwienia przyjmujemy informację, że przed odjazdem każdego lokalnego autobusu każdy z pasażerów jest dokładnie skamerowany, że przed wejściem do taksówki trzeba podać swe dokładne dane , zaś w stolicy Ekwadoru lokalne kawiarenki są… pilnowane przez dwie, trzy osoby z bronią. Nierzadko na widocznym miejscu wisi kartką z podobną jak ta treścią: „ Już 383 dni minęło bez incydentu, a lokal jest spokojny” (!!!).

Sergiusz Prokurat nie jest typem desperados, który bezrefleksyjnie naraża swe życie. Do podróży przez niebezpieczną i nieprzewidywalną Amerykę Łacińską jest gruntownie przygotowany i uzbrojony w niezbędną wiedzę, pokorę wobec świata, w który wkracza i dewizę: „Spontaniczne decyzje skutkują najlepszymi przygodami”. J

Wraz z nim zwiedzamy targi i bazary, plantację koki i uczestniczymy w święcie. Delektujemy się specjałami lokalnych kuchni – ot, chociażby świńskim łbem czy ziemniakami ( których w Peru, ojczyźnie ziemniaka jest ponad 100 odmian!). Obserwujemy też, jak autor raczy się i pisco , czterdziestoprocentowym trunkiem, który jest „niczym trzęsienie ziemi – jeden kieliszek i człowiek zapomina, gdzie jest”.

A propos trzęsienia ziemi; w Peru autor poznaje Polkę, Aleksandrę, która przyjechała do Ameryki Południowej, by poszukiwać ( i przeżywać!) ..trzęsienia ziemi!. I trafiła w najlepsze miejsce, bowiem Peru leży na granicy dwóch płyt tektonicznych.

Choć w Ameryce Łacińskiej – jak pisze autor – „napady z bronią w ręku oraz drobne kradzieże stanowią stały element pejzażu’, a procederem tym parają się nawet małe dzieci ( vide: maluch z nożem w dłoni żądający od Prokurata „money”), to największą bolączką, ba – dramatem państw, o których mowa, jest cyniczna i bezpardonowa eksploatacja przez współczesnych „konkwistadorów”. Przed obraniem kolejnego smakowitego i pachnącego egzotyką banana, polecam lekturę książki Sergiusza Prokurata, na kartach której autor ukazuje krwawe dzieje kolumbijskiej firmy Chiquita, potentata i import_era bananów na cały świat. Zanim podlejemy nasze kwiatki wodą zmieszaną z genialnym guano, przeczytajmy smutną historię ograbiania Peru przez bogaty Zachód z jego kolejnego naturalnego bogactwa. I wreszcie wlewając do baku benzynę, choć przez chwilę pomyślmy o mieszkańcach amazońskiej dżungli, których trzebi koncern Texaco prowadzący rabunkowe wydobycie ropy naftowej.

Który z papieży był wielkim fanem wina z…koką?! Podpowiem ( za autorem), zerkając do książki, bo galeria „smakoszy” była wcale niemała! Trzech papieży, szesnaście koronowanych głów, sześciu prezydentów Francji oraz prezydent Stanów Zjednoczonych popijali Vin Mariani; to Bordeaux, w którego 250 gramach rozpuszczonych jest ok. 50 miligramów koki. To „jak współczesne wciągnięcie „kreski”, zapewniające 15 minut ekstazy”! – zapewnia autor. Tyle statystyka, ale warto zajrzeć do książki i zgłębić się w mroczną historię liścia koki, który skolonizował zachodni świat.

Mimo że skoncentrowałam się na ciemniejszej stronie tego, co zobaczył, usłyszał i przeżył Sergiusz Prokurat, autor książki „To nie jest miejsce dla gringo”, książka jest w gruncie rzeczy pogodna, zawiera pyszne epizody, przy których czytelnik śmieje się w głos, a mnie pozostaje na koniec

a) Gorąco zachęcić KAŻDEGO do jej lektury.

b) Czekać niecierpliwie na kolejną książkę autora.

„Hasta luego” panie Sergiuszu. J

wtorek, 10 listopada 2015

Krym: miłość i nienawiść

Telewizja i internet to komunikatory o potężnej sile przekazu, za pomocą których współczesny człowiek poznaje i opisuje świat. Kto jednak z nas, śledzących w miarę na bieżąco wydarzenia, może powiedzieć, że zna prawdę obiektywną, bezstronną?

Wszyscy pamiętamy dramatyczne wydarzenia na kijowskim Majdanie i późniejsze zaanektowanie Krymu. Media przedstawiły, opisały i zaetykietowały obie strony konfliktu jako tych „dobrych” i „złych”, tych, którzy zaatakowali i tych, którzy się bronili. Niestety, świat i jego dramatyczne wydarzenia nigdy nie są jednoznaczne. Do tej samej refleksji dochodzi autor książki „Krym: miłość i nienawiść” – Maciej Jastrzębski, który jako reporter Polskiego Radia wybiera się za naszą wschodnia granicę, by na własne oczy zobaczyć – jak pisze – „zwichrowany obraz wydarzeń”.

Jastrzębski nie sili się na stawianie tez czy diagnoz. Uczciwie określa swoją pozycje względem świata tam zastanego jako „obcokrajowca , który nie pojmuje , co się dzieje, bo nie zna prawdziwej duszy Rosji”.

Gdy swą podróż na wschód, a potem książkę kończy, jest bogatszy o dramatyczne spotkania z mieszkańcami Krymu, Rosji czy Ukrainy, ale wciąż daleki od jednoznacznej diagnozy. Czytamy: „Im dłużej oglądałem rosyjską telewizję, tym więcej miałem wątpliwości, po czyjej stronie leży racja”.

Skomplikowane, tragicznie pogmatwane i niejednoznaczne dzieje ukraińsko – rosyjskiego konfliktu z aneksją Krymu w tle Jastrzębski ukazuje na przykładzie historii dwojga bohaterów: Marianny i Fiodora. Ona to 30-letnia Ukrainka, mieszkanka krymskiego Symferopola szczerze nienawidząca Rosjan za aneksję jej ukochanego Krymu. On to…Rosjanin pogardzający Ukraińcami, „którzy sami wywołali pożar w swoim domu i mają pretensje do sąsiadów, że przyszli ugasić ogień”. Marianna oskarża Rosjan o zbrojny atak i kradzież Krymu, Fiodor jest absolutnie przekonany, że władze jego kraju „chcą tylko pomóc”. Jak pisze Jastrzębski: „Polityka wbiła się klinem między ich ojczyzny dając im więcej powodów do nienawiści niż do miłości”, a jednak choć dzieli ich wszystko, łączy „miłość na przekór wszystkiemu”.

Autor nie potrafi się zdecydować, czy swą książkę traktować jako reporterski zapis czy narratorską opowieść, nie udało mu się też uniknąć zbędnej w reporterskiej przecież relacji ckliwości ocierającej się o kicz, gdy próbuje opisać chwile intymne swych bohaterów, na szczęście jest tych fragmentów niewiele, a uwagę czytelnika przykuwają nie tylko dramatyczne losy Marianny i Fiodora, ale wszystko to, co składa się na współczesny obraz ziem targanych konfliktem zdającym się nie mieć końca. Jastrzębski przywołuje nazwiska i wydarzenia, które świat poznał dzięki mediom; porucznik Nadię Szewczenko, Ukrainkę wziętą przez Rosjan do niewoli, Borysa Niemcowa, lidera rosyjskiej opozycji, którego zabito niemal w centrum Moskwy. Ale o wartości książki decydują historie tzw. bezimiennych bohaterów, o których – gdyby nie Jastrzębski – świat nigdy by nie usłyszał. Reszat – młody krymski Tatar porwany i bestialsko zabity, gdy szedł zaciągnąć się do ukraińskiej armii. Gienadij – Rosjanin, który żyjąc na ukraińskim Krymie „ponad 20 lat musiał w sobie tłumić miłość do Rosji i sentyment do ZSRR”. Gdy wielka i brudna polityka wkracza w życie zwykłych ludzi, potrafi sporo namieszać. Widzimy to w chwili, gdy krzyżują się losy Marianny i Nadii. Obie mieszkają od urodzenia na Ukrainie, obie kochają ziemię swych przodków, jednak tylko pierwsza z nich czuje się Ukrainką. Nadia z Doniecka – miasta separatystów – nigdy nie uznawała Ukrainy za swą ojczyznę. Jastrzębski pisze: „Każdej z nich chodziło o to samo, tylko znalazły się w różnych sytuacjach”.

Najbardziej przejmującym epizodem książki jest ten, w którym Marianna rozmawia z rosyjskim żołnierzem. Mimo młodego wieku, chłopak jest siwiuteńki. To skutek skrajnych doświadczeń z ukraińskiego pola walki. Ta rozmowa każe Marianne spojrzeć w odmienny niż „czarno – biały” sposób na to ,co dzieje się wokół niej i rodzi refleksję, że „wojna jest wszędzie taka sama. Te same metody po obu stronach barykady”.

Książka, podobnie jak to, co wciąż trwa na wschodzie od polskiej granicy nie ma optymistycznego zakończenia. Konflikt trwa i - jak pisze autor – „żadna ze stron nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności (…), nie da się jednoznacznie stwierdzić, że ci są nasi, a tamci to wrogowie”. Ostatnie słowa książki brzmią: „Wzrasta napięcie między Rosją a Zachodem i wciąż w tej historii jest więcej nienawiści niż miłości”.

Chciałoby się dopisać własne post script_um, że miłość zwykłych ludzi, jak pokazała historia Ukrainki Marianny i Rosjanina Fiodora jest szansą i nadzieją na dobre zakończenie, ale byłoby to zbyt proste – kicz i ckliwość dobrze czują się tylko w filmach i tzw. romansidłach. Życie pisze o wiele bardziej dramatyczne scenariusze. Tym niemniej - zachęcam do lektury.


recenzja: Majka Em




niedziela, 18 października 2015

Dżongło. Niech będzie, jak chce woda

Napisać, że „Dżongło. Niech będzie, jak chce woda” autorstwa Adama Chałupskiego to książka podróżnicza, do jakich nas przyzwyczaiło wydawnictwo Bezdroża, to duże uproszczenie, choć jest książka owa owocem sześciu lat pobytu autora w Chinach.

Adam Chałupski, choć z wykształcenia architekt, z zamiłowania to niespokojny duch, który porzucił zawód architekta i wyjechał z Polski i Europy w rowerową podróż przez świat.

Każda podróż kiedyś się kończy, przynajmniej na jakiś czas, także i Chałupski przybywa do Chin, które na najbliższe sześć lat staną się jego metą. Rowerowe siodełko zastąpi wygodny fotel przy biurku w Central Business District – pekińskiej korporacji, gdzie Chałupski znów podejmie pracę w wyuczonym zawodzie, ale – jak szybko poczuje – „gdzie każdy szukał ratunku przed duchowym samobójstwem”.

Decyzję o porzuceniu korporacyjnej posady w mieście, „którego trucizna tętni w żyłach jej mieszkańców” ( wszystkie cytaty Autora), a którego uczył się długie 3 lata, przyspiesza tytułowe tajemnicze „dżongło”.

Co to takiego? Choć Autor pokazuje je na rozlicznych przykładach i próbuje definiować za pomocą chińskich realiów , czytelnik dość szybko orientuje się, że to nie wytwór made ich China, lecz twór globalny.

Chałupski pisze: „Dżongło jest organizmem, którego krew to surowce mineralne, którego kości to beton i cegła, a dusza to pieniądz i władza”. Rzeczywistość, jaką widzimy, gdy autor opuszcza Pekin i posadę, jest przygnębiająca, ale czy to tylko chińska choroba? Żyzne, urodzajne ziemie pochłaniane przez piasek rozrastającej się pustyni na skutek błędów w opracowywaniu systemu nawadniania, rozrost betonowych miast i gąszcz autostrad kosztem bezpowrotnej ruiny i unicestwienia pereł zabytków nawet z…II wieku p.n.e.!

Ale to nie wszystko! Dżongło monitoruje także wszelkie ruchy religijne, które zostały zduszone bądź podporządkowane narodowej ideologii. Adam Chałupski dostrzega, że dżongło „wnika do ludzkiego umysłu przez media, informacje, plotki. Infekuje dusze, a potem małymi, niezauważalnymi krokami przejmuje nad nim kontrolę”. Czy to brzmi obco? Czy tytułowe dżongło to choroba, która dotknęła jedynie państwo środka?!

Kolejne stronice książki zapełniają nie tylko osobiste refleksje Autora i plony jego obserwacji otaczającego świata. „Dżongło. Niech będzie, jak chce woda” to także literatura faktu, skoro w zamieszczonej przy końcu bibliografii widzimy imponującą liczbę 69 pozycji, którymi Chałupski wspierał się pisząc książkę.

Ale obraz wiekowej cywilizacji, która niszczeniem swych kulturowych korzeni próbuje „dogonić” „nowoczesność” to nie wszystko. Pamiętacie Państwo Juana Antonio Samarancha? Dla przeciętnego Europejczyka to prezydent Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego . Jeśli jednak zechcecie, drodzy Czytelnicy, dowiedzieć się, co łączyło tego zasłużonego (?!) działacza sportowego z… ruchem faszystowskim, jeśli chcecie poznać kulisy przyznania Chinom praw do organizacji olimpiady w 2008 roku, jeśli wreszcie uważacie, że skandale korupcyjne i dopingowe ze sportem w tle to domena ostatnich lat – zachęcam do niewesołej lektury „Dżongła”.

Chcę jednak zakończyć optymistycznie. Choć świat, jaki znamy z lekcji historii i licznych książek podróżniczych odchodzi bezpowrotnie do przeszłości, to wciąż istnieją tereny i ludzie nieznający dżongła. Na rozległej i pustej Wyżynie Tybetańskiej, 5000m.n.p.m., gdzie setki kilometrów trudno o spotkanie z drugim człowiekiem, wciąż żyją ludzie, którzy „dzielili się wodą, dawali jedzenie i pozwalali u siebie przenocować”, dzięki czemu- jak pisze Autor –„czułem, że (…) oddaję się w bezpieczne ramiona przypadkowo spotkanych ludzi(…). Tu wśród prostych mieszkańców gór żyjących w zgodzie z naturą, doświadczałem dobroci i prostoduszności”.

Oby „dżongło” dotarło jak najpóźniej na te tereny. Oby nigdy tam się nie zjawiło!

autorka: majka em


Dżongło. Niech będzie, jak chce woda” , Adam Chałupski, wydawnictwo Bezdroża 2015

niedziela, 11 października 2015

Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach

Nie wiedziałam, czy książkę , o której kreślę te słowa, przeczytać czy nie.

„Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach.” O nie! Znów Himalaje! Tyle razy je „przemierzyłam” śledząc losy i zmagania śmiałków, którzy pieszo, na rowerach, a nawet na motorach usiłowali przebyć tą górę gór z punktu A do punktu B.

Trzymałam książkę w dłoniach i ważyłam w głowie decyzję… Co przeważyło? Dwie rzeczy; pierwsza to piękna i niezwykle starannie zaprojektowana szata graficzna, w którą wydawnictwo Bezdroża ubrało książkę. Każda kartka oznaczona delikatnym marginesem w pomarańczowym kolorze sprawia, że książkę chce się trzymać w dłoniach. Dodatkowo - wysokiej jakości papier, na którym pomieszczono całkiem sporo ( to ważne!) bajecznych fotografii – podnosi walory książki. Taką pozycję chce się mieć na swojej bibliotecznej półce!

A kolejny z powodów? Mówi o nim druga część tytułu: „Himalaje NA CZTERECH ŁAPACH”. Nooo, przemierzyłam ( w wygodnym fotelu co prawda J) świętą górę towarzysząc śmiałkom, którzy szli w pojedynkę lub w parze, ale z psem??? W Himalaje?! To wzbudziło moją ciekawość i sprawiło, że zabrałam się za lekturę.

„Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach.” To zapis podróży z 2013 roku dwójki młodych warszawiaków-Agaty Włodarczyk i Przemka Bucharowskiego, do których - jak ulał- pasują słowa z motta do II rozdziału ich książki: „Marzycielem może być każdy. Ale nie każdy ma odwagę, żeby spełnić swoje marzenie. Zaryzykować! Działać (…) Widzieć więcej. I wiedzieć więcej. Ruszyć w świat. Poznać. Poczuć. Doświadczyć. Uwierzyć, że wszystko jest możliwe.” Oni mieli odwagę i determinację. I zaryzykowali – rzucili pracę, sprzedali samochód i po załatwieniu morza formalności związanych ze zdobyciem zgody na podróż z psem, wyznaczyli kierunek: Indie. New Delhi.

Kim był trzeci członek tego zespołu? DIUNA to – wilczak czechosłowacki- rzadka rasa znana ze swej wytrzymałości, która dziennie potrafi pokonać i 100 km!

Jak wspominają: „Pierwsze tygodnie po przylocie do Delhi były czasem zachłyśnięcia się Indiami. Wszystko było nowe i inne. Chłonęliśmy ten kraj wszystkimi zmysłami”. Szybko jednak okazało się, że życiem w wielomilionowym mieście, gdzie wprawdzie krowy są święte, za to psa traktuje się jak wrogiego intruza, trudno się cieszyć.

Zachęcam do lektury, by samemu prześledzić, z iloma przeciwnościami musieli się mierzyć co dnia pani Agata i pan Przemek. I Diuna- ich wierna czworonożna towarzyszka życia i podróży. Nie dziwią zatem słowa: „Najpierw zachłysnęliśmy się Indiami, a teraz się nimi krztusiliśmy”.

W obliczu narastającego zniechęcenia i codziennych trudności, niemal z dnia na dzień zapada decyzja: opuszczamy Delhi i wyruszamy w Himalaje Garhwalu. Z dala od zgiełku wielkiego miasta, brudu i zakazów oraz nieżyczliwych ludzi ( pies!), za to „tam, gdzie czyste niebo i przestrzeń”.

Tu po raz kolejny zachęcam do sięgnięcia po książkę. Fotografie dokumentujące prawie trzymiesięczną wędrówkę młodych podróżników przez Himalaje są rzadkiej urody! Moje dwie faworytki to: 1) zdjęcie kwitnących na kilkutysięcznej wysokości rododendronów. Trzeba to koniecznie zobaczyć!!! 2) Zatopione pośród niebotycznych ośnieżonych wierzchołków maleńkie kolorowe ludzkie osiedle.

Autorzy książki dali sobie 3 miesiące na przejście ze wschodu na zachód Himalajów Garhwalu „tak jak wcześniej wędrowaliśmy po Bieszczadach i Tatrach”. Szybko jednak okazało się, że trekking po himalajskich górach jest kompletnie odmienny od wspinaczki po polskich szczytach. W trakcie 55 dniowej wędrówki młodzi podróżnicy wiele razy musieli stawić czoła wielu, wielu przeciwnościom. Jak piszą, na wysokości ponad 3000 metrów z zimna nie mogli zasnąć, za to poniżej 2500 metrów – z gorąca trudno było im iść. Przez 6 tygodni budziły ich piękne, słoneczne poranki, które około południa przechodziły w wielogodzinne ulewne deszcze, śnieżyce i gradobicia. Przemoczeni do suchej nitki, zziębnięci wiele też razy gubili ścieżki, musieli godzić się z porażkami i doświadczali przeciwności losu na własnej oraz psiej skórze.

Gdy człowiek jest zdeterminowany, nie ma przeszkody, która mogłaby go zatrzymać w realizacji marzeń. „Wataha w podróży” to kolejna podróżnicza książka, która o tym mówi. Niby nic nowego. Warto jednak ją przeczytać, choćby po to, by zobaczyć, jak w tej długiej, trudnej i niebezpiecznej podróży zachowywała się i radziła sobie DIUNA.

Kreślę te słowa i spoglądam na 137 stronę książki, na której znajduje się niezwykła fotografia. Oto wilczak czechosłowacki, pies, w którego żyłach płynie krew wilczych przodków, leży, a stado wysokogórskich himalajskich owiec gromadzi się wokół Diuny i ufnie…wylizuje jej pysk! Trzeba samemu zobaczyć, by uwierzyć J. A jak to możliwe? – zachęcam po raz kolejny do lektury.

Agata Włodarczyk i Przemek Bucharowski doświadczyli na własnej i psiej (!) skórze, że - jak piszą - „wystarczy zrobić pierwszy krok, odważyć się. Że podróżowanie z psem, choć bywa wyzwaniem, jest możliwe.” I choć himalajski trekking zakończył się przedwcześnie złamanym obojczykiem p. Agaty, kilka miesięcy później we trójkę wyruszyli w kolejną „podróż na czterech łapach”. Tym razem do Mongolii.

Czekam zatem na kolejną książkę „watahy na czterech łapach”.

autorka: majka em




„Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach.”Agata Włodarczyk, Przemek Bucharowski , wyd. Bezdroża, 2015



piątek, 2 października 2015

Pieniny

Pierwsze jesienne chwile spędzone w Pieninach dodały nam energii i wyostrzyły apetyt na kolejne wycieczki. Nie możemy się doczekać aż ruszymy w las, na łąki i w przestrzenie wolne od natłoku codziennych spraw! A Wy? Czy macie już za sobą pierwsze spotkania z jesienią?
Jeśli nie, nie czekajcie dłużej!
Pięknego weekendu, to tu, to tam :)





piątek, 22 maja 2015

Powidoki, Piotr Strzeżysz

W mojej  biblioteczce jedną z półek zajmują wspomnienia i dzienniki z  podróży, w których specjalizuje się śląska oficyna  Bezdroża  
Piotr Strzeżysz   to nazwisko, które zna każdy pasjonat podróży – własnych i cudzych, małych i dużych.  Jego „Campa w sakwach”  to klasyka literatury podróżniczej.  Gdy więc ujrzałam nazwisko: Strzeżysz , byłam przekonana, że za moment wyruszę w kolejną  rowerową podróż po bezkresnym świecie.
"Powidoki" to jednak inny typ literatury; Autor wprawdzie  przenosi czytelnika do Indii i na Islandię, jesteśmy przez chwilę  na Alasce i w Kanadzie, ale to nie literatura stricte podróżnicza. To reminiscencje, wspomnienia, okruchy tego, co przewinęło się przez lata podróży przez życie Autora.
Czasem tak bywa, że  los staje w poprzek naszych planów i – jak w przypadku Piotra Strzeżysza – poważna kontuzja kolana  uniemożliwiła  kolejną wyprawę.  Prawdziwy globtroter ( rowerowy globtroter!) „is still on the road” ( wszystkie cytaty- za Autorem), dlatego zamienia  on ( przymusowo!)  siodełko na krzesło, kierownicę na pióro i zanurza się – a my wraz z nim – w świecie podróżniczych wspomnień.
          Widzimy małego Piotrka, który dzięki księdzu z rodzimej parafii wyrusza na pierwszą samodzielną ( i bez wiedzy rodziców!!!)  rowerową wyprawę na…południe Polski.  „Wyciągnąłem  przed siebie ufnie rękę i wtedy (…)  świat dotknął mnie, a ja dotknąłem świata” – wspomina.
Kolejna znacząca wyprawa – rowerowa, jakżeby inaczej! – do Hiszpanii- jako nagroda w corocznym konkursie organizowanym przez Henryka Sytnera i radiowa Trójkę.  ( polecam gorąco: Robert Maciąg – „Henryka Sytnera  „Wakacje na dwóch kółkach”.)
Piotr Strzeżysz  wspomina: A ponieważ  „w tamtej rzeczywistości nic nie wydawało się zwyczajne ( czasy PRL-u – przyp.  autorki recenzji), wszystko było nowe – zapachy, dźwięki, obrazy (..) na nowo  mnie kształtowały, poszerzały mój prowincjonalny mały światek”.  I dalej:  A ponieważ „tamten wyjazd rozbudził we mnie jeszcze większą potrzebę włóczenia  się po świecie, poznawania, bycia w drodze, (…) przez kolejne dziesięć lat zajeździłem trzy rowery,  przejechałem tysiące kilometrów i byłem szczęśliwy”.

Zanim wyruszymy w dalszą część wspomnień Autora, krótka dygresja. Tego, kto sięgnie po książkę Piotra Strzeżysza bez wątpienia urzekną nie tylko miejsca, w które nas zabierze.  Urzekające w tej niewielkiej książeczce jest wszystko! Piękny papier w kolorze ecru, piękny język, który w licznych miejscach bliższy jest prozie artystycznej niż podróżniczej relacji.  Ot, chociażby  jedna myśl wybrana  - z trudem – spośród wielu”: Wyszedłem, niezatrzymywany przez nikogo, a na tej nieobecności, niezauważonej, przemilczanej, niebudzącej żadnego zdziwienia, zbudowałem swoje chwilowe istnienie”.
Język Piotra Strzeżysza jest subtelny, a  zarazem trafiający w sedno. Krótką kreską maluje intensywność świata,  który drażni i pobudza wszystkie zmysły. Czujemy, widzimy, smakujemy, dotykamy hinduską rzeczywistość, w której „świat widzę w innej skali, większy, czujniejszy, rozrośnięty, krzewiący się bodźcami, które moje przyzwyczajone do względnego porządku zmysły po prostu  nie ogarniały.”
Dosytu i zachwytu  dozna ten, kto przeczyta przepyszne portrety poznawanych przez lata podróży ludzi – starego Indianina  ze szczepu Tlingit, amerykańskiego sierżanta Simona, który z piekła wojny w Zatoce Perskiej wyruszył na surową i odludną Alaskę czy Czecha Petera, który „ od zawsze marzył o wakacjach na Alasce. Odkładał pieniądze, a kiedy tu wreszcie przyjechał, został na stałe. I teraz – jak powiedział – ma cały czas wakacje”.

Urzekający jest sposób, w jaki Piotr Strzeżysz patrzy na ludzi i język, jakim ocala ich od zapomnienia.  Każdy z dwudziestu rozdziałów zapowiada motto.  To kolejne perełki tej uroczej  książki.  Piękne, mądre, znaczące – nie wyszły spod pióra autora, ale są wynikiem wyboru jego niezwykłej wyobraźni.

Z przyjemnością dotykam kolejnej i kolejnej kartki papieru, przewracam następną i następną stronę i nie odrywam od nich palców – jestem  z nimi w ciągłym, zmysłowym kontakcie.  Z radością i zachwytem smakuję język, który rozlewa się przede  mną w strudze wersów bez końca i wracam do wspomnień.

          Po  pierwszych młodzieńczych  podróżach, które otworzyły oczy Piotrka na świat, a świat  stanął przed nim otworem, towarzyszymy – już Piotrowi, który podejmuje roczną  pracę  w Wielkie Brytanii w ośrodku dla osób niepełnosprawnych. Zarobione pieniądze pozwalają ruszyć dalej.
Islandia…
Czy wiedzieliście Państwo,  że powstała tu pierwsza w świecie szkoła pogłębiająca wiedzę o…elfach – Alfaskólinn, a prezenty grudniowe roznosi nie jeden, lecz.. trzynastu św. Mikołów tu zwanych gwiazdkowymi chłopcami ( jolasveinar)?!

Powidoki”   to krótkie epizody z rozlicznych podróży nasycone gęstością obserwacji ( ach, ten piękny język!), ale to także ( a może przede wszystkim)  spotkania z ludźmi.  Bezimiennymi, a zawsze życzliwymi.  Wokół nas, w naszej codzienności zbyt często zapominamy, ile dobra i bezinteresowności jest w nas. Dopiero podróż uruchamia refleksję, że nie: „gość  w dom, Bóg w dom”, lecz jak mawiają Hindusi: „Gość w domu JEST Bogiem”. Ktoś pomaga przeprowadzić rower przez górską ścieżkę, ktoś proponuje rozbicie namiotu w swym ogrodzie, ktoś bezinteresownie podwozi, ktoś odstępuje własny pokój na nocleg… „Może  każde takie spotkanie, ci wszyscy przypadkowi ludzie na mojej drodze zabierają jakąś cząstkę  mnie, a ja zabieram cząstkę ich i jedyne, co po nas pozostaje, to niewyraźne, rozmazane POWIDOKI”. ( podkreślenie moje).


Polecam gorąco „Powidoki”  tym, którzy lubią zatrzymać siebie i pędzący czas, którzy potrafią delektować się cudnej urody językiem, którzy – za Autorem – mogliby powiedzieć: „Śnijmy więc  swoje marzenia, realizujmy  swoje sny i ruszajmy w drogę”.

autorka: majka em


Powidoki, Piotr Strzeżysz, wyd. Bezdroża, 2015


czwartek, 23 kwietnia 2015

Archipelag znikających wysp

Bezdroża – śląska oficyna wydawnicza  specjalizująca się we wspomnieniach z podróży coraz liczniejszej rzeszy eksploratorów naszej planety, tym razem wydała  pozycję, która zapisem odbytej podróży nie jest. Mimo to stanowi  najpełniejszy  bodaj na polskim rynku zbiór informacji o Indonezji.
Jej Autorami są panowie  Sergiusz Prokurat i Piotr Śmieszek.  Nic o sobie nie piszą, żeby więc dowiedzieć się, skąd  tak znakomita  ich wiedza o tym rozległym azjatyckim kraju ( jak czytam: Indonezja to 17 tysięcy wysp rozciągniętych na długości 5 tysięcy kilometrów, czyli mniej więcej jak od Irlandii po…Kaukaz!), trzeba zajrzeć do internetu.
Sergiusz Prokurat, jak sam o sobie pisze, ma kilka pasji – wśród nich znajdują się ekonomia, zarządzanie, podróże (Azja, Ameryka Południowa), rynki finansowe oraz słowo pisane. Między innymi jest ekspertem i dyrektorem Centrum Studiów Polska Azja (CSPA), gdzie  zajmuje się Azją Południowo-Wschodnią (w tym m.in. Indonezją, Malezją i innymi krajami azjatyckimi).
Piotr Śmieszek od kilku lat mieszka w Yogyakarcie, stolicy Jawy, jednej z indonezyjskich wysp. Pisze, iż „życie na Archipelagu zainspirowało i popchnęło go ku idei, by dzielić się Indonezją z rodakami znad Wisły, co też czyni między innymi organizując  wraz z żoną  „Wakacje w Indonezji".
Teraz już zatem wiadomo, skąd tak perfekcyjna i detaliczna znajomość tej części świata. Jesteśmy w najbardziej kompetentnych rękach!

          Bali, Jawa, Sumatra, Borneo, Lombok, Komodo, Papua – to zaledwie  ułamek, promil z przeogromnego terytorium  państwa indonezyjskiego, które Autorzy próbują nam przybliżyć. 240 milionów mieszkańców, mozaika grup etnicznych, języków, religii i kultur.  Przeciętny Polak kojarzy Indonezję  z bajkowymi plażami  Bali reklamowanymi przez biura podróży.  Przeciętny Europejczyk, Amerykanin, Australijczyk – z seksturystyką. Wszak śliczne niczym lalki Indonezyjki to „temat wdzięczny, sympatyczny i pod każdym względem ciekawy” – jak piszą Autorzy. (Nawiasem mówiąc: indonezyjskie kobiety to „gigantyczna armia kobiet, trzykrotnie  liczniejsza  od całej populacji kraju nad Wisłą” – czytamy!)
Chwała panom - Prokuratowi i Śmieszkowi, że z tymi i innymi, często krzywdzącymi, stereotypami rzeczowo, metodycznie i kompetentnie walczą  analizując  i pokazując fakty.
Dla przeciętnego  Europejczyka ( Europejki) wiedza o życiu w tej odległej części kuli ziemskiej  jest często trudna do zrozumienia i akceptacji. Co rusz przykładamy nasze standardy myślowe i oczekiwania  i zdumiewamy się egzotyką i innością made in Indonesia.  Sergiusz Prokurat i Piotr Śmieszek radzą: „Nie oczekuj niczego. Wtedy się nie zawiedziesz” i wraz z nami, czytelnikami,  podróżują po tym rozległym kraju.
Uczestniczymy w ceremoniach zaślubin na wyspach: Bali, Lombok i na Jawie, mamy niepowtarzalną okazję przeżyć  pogrzeb na Papui, w trakcie którego papuaskie kobiety obcinają sobie palce, by bólem fizycznym zagłuszyć ból po śmierci kogoś bliskiego.
Smakujemy ( och, jaka szkoda, że tylko wyobrażeniowo) indonezyjską  kuchnię i przyglądamy się ciężkiej pracy w kopalni złota.
Czy wiedzieliście, drodzy Czytelnicy, że europejski krok w dorosłość  na indonezyjskiej Bali zastępuje… spiłowanie zębów, zaś spłodzenie potomka zmazuje wszystkie dotychczasowe  winy rodziców?
Ale nie tylko egzotyka jest celem książki  „Archipelag znikających wysp”.  W kolejnych rozdziałach  mamy okazję poznać  skrawki historii i burzliwe dzieje wyzwalania się Indonezji spod holenderskiego kolonializmu.  Autorzy analizują wspólne dziedzictwo  historyczne, językowe, kulturowe i religijne   biednej Indonezji i bogatej Malezji, które mimo tylu miejsc wspólnych charakteryzują  nieustanne animozje i napięcia.
Także ekologia  i stan środowiska  naturalnego oraz zagrożenia, jakie niesie  zachodnia cywilizacja i XXI wiek znajdują  swe miejsce w Archipelagu znikających wysp”.
Wraz z Autorami  podróżujemy na Borneo, trzecią co do wielkości wyspę ziemi o powierzchnio ponad 2 razy większej od Polski, której 75% terytorium należy do Indonezji. Borneo porasta (jeszcze!!!) pierwotna dżungla, którą zamieszkują rdzenni jej mieszkańcy, Dajakowie. Jednak ich przestrzeń  życiowa kurczy się „wraz z wycinaniem lasów, podobnie jak kurczy się świat gibonów, orangutanów i innych stworzeń tam żyjących”.
Autorzy pozwalają  czytelnikowi poznać też  okoliczności i przyczyny produkcji oleju palmowego, co – podobnie jak rabunkowa wycinka dżungli – niszczy i degeneruje  środowisko naturalne w imię pogoni za zyskiem.

Azja południowo – wschodnia jest piękna, chaotyczna, dzika, gorąca, pokryta kurzem i przysłonięta monsunem w porach deszczowych oraz zadziwiająco różnorodna” – czytamy, jednak europeizuje się i amerykanizuje w tempie i w sposób, który każe ze smutkiem myśleć o jej przyszłości.
Jeden z Autorów  pisze: „Piąta co do wielkości wyspa świata umiera. Liczba pierwotnych mieszkańców wysp topnieje szybciej niż śnieg na papuaskim Puncak Jaya. Niszczy ich i korumpuje obecność takich jak ja. Ja i mój telefon komórkowy”.

Archipelag znikających wysp”  to  kompetentny i wyczerpujący obraz  kultury i tradycji, egzotyki, historii i stanu środowiska, ale to także codzienność.
W trakcie lektury  dowiemy się, dlaczego becaki  wpisane w krajobraz azjatyckich metropolii  z indonezyjskich miast są systemowo przez władze rugowane? Poznamy islam  made in Indonesia.  Dodajmy – islam specyficzny i w wielu aspektach kompletnie różny od  tego, który znamy choćby z programów informacyjnych z telewizji. 
Czy wiedzieliście Państwo, że na indonezyjskiej Sumatrze  kobiety mogą zostać islamskimi duchownymi? Że dziedziczą  cały majątek, a mężczyzna, gdy chce kupić  – np. – motor, musi uzyskać zgodę matki,  żony?
Szczególnej uwadze panów polecam dwa rozdziały; oba poświęcone są  trzem największym namiętnościom Indonezyjczyków – piłce nożnej, hodowli ptactwa i hazardowi.
Sepak bola  czyli piłka nożna, podobnie jak w pozostałych częściach świata rozgrzewa emocje kibiców  do czerwoności, a mimo to czytelnik przeżyje szok czytając, do czego zdolni są rozfanatyzowani i rozemocjonowani kibice indonezyjscy!
Niedawno obiegła nasz kraj informacja o korupcji w PZPN, o sprzedawanych i kupowanych meczach. Nic to w porównaniu z realiami indonezyjskimi! Otóż  długoletni prezes  władz piłkarskich kierował związkiem przez lata za pomocą…telefonu, z więzienia, skazany  za korupcję i matactwa! Trener reprezentacji, by zobaczyć się z prezesem, musiał odwiedzać go…w więziennej celi!

Drugą narodową namiętnością jest hodowla ptaków i związany z nimi hazard. Sergiusz Prokurat i Piotr Śmieszek piszą: „Kiedyś na ptasich walkach rodziły się i upadały fortuny. Ptaki stawały się powodami samobójstw, rozpaczy, rozpadu małżeństw i sąsiedzkich waśni. I mimo że od 1981 roku kolejne rządy próbują to zmienić, w Indonezji nie jest to możliwe”. Póki więc nierówna walka kolejnych rządów z  „hodowcami”  trwa,  mamy wraz z autorami możliwość uczestniczyć  w zawodach gołębi wartych fortuny i w krwawych pojedynkach kogutów.  I trudno oprzeć się  wrażeniu, że  przeciętny  Indonezyjczyk bardziej kocha swego ptaka niż matkę, żonę czy dziecko!

Z absolutną pewnością polecam lekturę Archipelaguznikających wysp”Sergiusza Prokurata i Piotra Śmieszka. Dla tych, którzy z racji  ograniczonych możliwości finansowych nigdy nie postawią swej  białej stopy na jednej z indonezyjskich wysp będzie to jedyna i niepowtarzalna  okazja, by poznać ten ciekawy i odmienny  kraj.
Dla tych, którzy przygotowują się  do podróży w ten odległy rejon świata, to podstawowe kompendium wiedzy, znacząco poszerzające  folderowo – rajski zakres informacji o Indonezji.
(autor: Majka Em)


 Archipelag znikających wysp,

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Księżycowa autostrada. Motocyklem przez Himalaje

Są takie książki, które lepiej byłoby...oglądać niż czytać! Kolejna podróżnicza pozycja wydawnictwa Bezdroża  - "Księżycowa autostrada. Motocyklem przez Himalaje" Witolda Palaka właśnie do takich należy. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.
Ludzie eksplorują świat na wszystkim - wygodnym terenowym jeepem i na rowerach, pieszo i kajakiem. Witold (ojciec) i Adrian ( syn) Palakowie zamarzyli, by transhimalajską wyprawę przez Indie i Nepal odbyć na motocyklach. I to nie byle jakich, bo na royal enfieldach - kultowej serii produkcji indyjskiej z 1952 roku!( cytuje za Autorem, bo sama kompletnie się na tym nie znam.)
Poznawanie Himalajów z motocyklowego siodełka było sporym wyzwaniem, gdyż panowie motocyklowe prawa jazdy posiadają zaledwie od 2012 roku, zaś oba pojazdy lata świetności miały już dawno za sobą. Stare i totalnie wyeksploatowane na niewyobrażalnie koszmarnych drogach sprawne przez całą trzymiesięczną podróż miały tylko...klaksony! Autor sumuje to krótko: "Jechaliśmy bez prawa jazdy, które zostały w szufladach w Polsce, bez specjalistycznego przygotowania, bez technicznego zaplecza i z wiedzą mechaniczną na amatorskim poziomie."
Easy riders Palakowie jadą przez górzyste, z rzadka tylko zamieszkane tereny mając na wysokości oczu ośnieżone pięciotysięczniki, przedzierają się przez strumyki i nepalską dżunglę, wysokogórskie przełęcze i rozległe płaskowyże. Stawiają wreszcie czoła zatłoczonym i gwarnym, a zawsze wąskim i dziurawym ulicom i uliczkom mijanych miast i nieustannie walczą z... zimnem! I enfieldami, które niemal co dnia buntują się przeciwko tak barbarzyńskiemu zakłócaniu ich starości.
Jak łatwo się domyślić, radości i pasji poznawczej towarzyszą obłędnej urody krajobrazy. I jak zawsze w tego typu wydawnictwach czytelnik odczuwa dojmujący niedosyt - zdjęć stanowczo za mało, zdecydowanie za skąpo! Dlatego napisałam na wstępie, że z tej trzymiesięcznej off roadowej eskapady powinien powstać film drogi, a nie książka! By można było na bieżąco śledzić i zachwycać się urodą poznawanego świata. By day by day towarzyszyć heroicznym ( bez dwóch zdań!) zmaganiom z wszelkiej maści przeciwnościami.

Polskiego kierowcę w tej wyprawie szokować będzie wszystko: jakość ( a raczej permanentny brak!) dróg, kompletna ignorancja uznawanych za powszechny standard zasad ruchu drogowego ( na indyjskich drogach zdaje się królować zasada: róbta co chceta; jeździ się więc pod prąd, wyprzedza na trzeciego, i na...czwartego(!) oraz obficie korzysta z klaksonów, co autor kwituje z humorem: 'znaleźliśmy się w środku pola walki i nie mogliśmy się już wycofać.')
Klasą samą w sobie są opisy wizyt naszych podróżników i ich dzielnych maszyn w warsztatach samochodowych, choć to określenie jest kompletnie i absolutnie na wyrost! Po lekturze "Księżycowej autostrady" już nigdy nie powiem złego słowa na:
- jakość i stan nawierzchni polskich dróg
- kompetencję i poziom usług polskich warsztatów samochodowych.
Ale jest jeszcze coś, o czym muszę koniecznie napisać, a co wzruszyło mnie i poruszyło nie mniej jak surowa uroda himalajskich bezdroży. Na początku napisałam, że ludzie eksplorują świat czym tylko się da. Także - w każdej "obsadzie". Przeczytałam wiele podróżniczych książek, gdzie bohaterem był samotnie przemierzający świat podróżnik, podróżnicze małżeństwa, para lub grupy przyjaciół. Witold i Adrian Palakowie to ojciec i syn. Ojciec bez kokieterii pisze wprost, że jest w wieku "bezlitośnie oddalającym się od młodości". Syn to szesnastolatek "w szczycie wieku i buntu". Dzieli ich 40 lat, łączą więzy krwi i podróżnicza żyłka, którą udało się ojcu zaszczepić u syna. Każdy rodzic "oddalający się od swej młodości" wie, jak trudno utrzymać dobre relacje z dorastającymi buntownikami i pokrewieństwo nie daje tu żadnej taryfy ulgowej. Przeżyłam wiele wzruszeń śledząc, jak na trudnych trasach w ekstremalnych okolicznościach umacniała się i sprawdzała ojcowsko - synowska miłość i ich męska przyjaźń. Może dlatego, że - jak pisze Autor - "bardziej zależało mi na zadowoleniu syna i umocnieniu naszej więzi rodzinnej niż na żyłowaniu projektu za wszelką cenę". Z pewnością także i dlatego, że prowadziły ich "entuzjazm, fantazja i determinacja".
Mnie lektura wyprawy motocyklem przez Himalaje autorstwa Witolda Palaka dostarczyła wielu wrażeń. A co dała ojcu? Co synowi? Pięknie o tym piszą, ale przeczytajcie to już sami!

(autor: majka em)




Witold Palak, "Księżycowa autostrada. Motocyklem przez Himalaje" , Wydawnictwo Bezdroża, 2015