środa, 25 listopada 2015

Wybraniec. Życie po śmierci

„Dlaczego niektórzy z nas wspinają się na szczyty, podczas gdy inni są zadowoleni mając spokojną pracę i przyzwoity fundusz emerytalny?”- oto jest pytanie! Książka, która je stawia, nie odpowiada na nie wprost, ale sprawia, że zaczynamy rozumieć, czemu jedni oglądają górę gór na własne oczy, a drudzy- z wygodnego fotela.

Mount Everest, bo o niej mowa, to najwyżej położony punkt na naszej planecie – 8.850 m.n.p.m. Jednym z wielu, którzy rzucili jej ( a raczej sobie!) wyzwanie jest Lincoln Hall, autor książki „Wybraniec. Życie po śmierci” - kolejnej pozycji wydanej przez śląskie wydawnictwo Bezdroża.

Hall to znany australijski alpinista i himalaista, który przez 20 lat zdobywał wysokogórskie szczyty na Nowej Zelandii, Antarktydzie i w rodzimej Australii. W 1984 roku był jednym z uczestników wyprawy na dach świata. Niestety, jak wielu mu podobnych, musiał uznać swą ograniczoność i zawrócić niemal spod samego szczytu. Dziesięć wypraw wysokogórskich, kilkanaście tuzinów trekkingów w charakterze przewodnika, szczęśliwe spełnione życie u boku ukochanej żony i dwójka wspaniałych synów. I wciąż to poczucie niespełnienia, wciąż niewyrównane rachunki z Everestem. Lincoln Hall pisze: „Dziewicza wyprawa na Mount Everest to najważniejsza pierwsza randka” i nieco dalej: „Jeśli kiedyś się wspinałeś, będziesz się wspinał całe życie” i tylko to tłumaczy, dlaczego, gdy po dwudziestu latach pojawia się druga szansa na zdobycie niepokornego szczytu, Hall podejmuje to wyzwanie, by – jak pisze – zrzucić z siebie ciążące mu od dwóch dekad brzemię niespełnienia.

Nie jestem himalaistką, w Alpach byłam tylko raz , najwyższe zdobyte przeze mnie szczyty to…Babia Góra i Giewont. Może dlatego moją uwagę przykuły nie przygotowania do wyprawy, lecz…Barbara – żona autora i zarazem głównego bohatera książki. Jestem przekonana, że gdyby nie jej silne wsparcie i bezwarunkowa akceptacja decyzji męża, Hall nie podjąłby tego wyzwania! Nasze ludzkie miłości i związki są pełne ograniczeń i lęków. Mało kto ( mało która!) z nas potrafi kochając – wspierać i dopingować i wciąż zostawiać – używając słów autora – otwarte furtki. Dlatego dla mnie „Wybraniec” ma dwoje bohaterów i każde z nich zdobywa swoje szczyty poświęcenia, zaufania, determinacji. I każde z nich jest w ostatecznym rozrachunku zwycięzcą. Najpierw jednak Lincoln Hall staje na dachu świata. Mimo zwycięstwa jednak przegrywa. Nie będę opisywała, co dzieje się z ludzkim organizmem na wysokości niemal dziewięciu kilometrów n.p.m., ale czytałam kolejne strony wspomnień autora z wypiekami na twarzy i absolutnym niedowierzaniem. Dlaczego? Bo oto mimo profesjonalnego i fantastycznego przygotowania organizmu do wyprawy, ten na skutek morderczego wysiłku i takich samych warunków na górze jest niczym zużyta i bezwartościowa bateria, którą już tylko można wyrzucić. Obrzęk mózgu, oddech spłycony do 4-5 haustów powietrza na minutę, częściowa ślepota, a do tego halucynacje i majaki i niezdolność do jakiegokolwiek ruchu – i to wszystko na wysokości 8600 metrów n.p.m. W książce wiele razy pojawia się stwierdzenie, że w takim stanie nikt nie może przeżyć. A jeśli dodam do tego noc spędzoną w pojedynkę w absolutnych ciemnościach, ekstremalnym zimnie, bez aparatu tlenowego czy chociażby maski, bez picia i jedzenia, sami rozumiemy, że doczekanie ranka graniczy z niepodobieństwem.

Odsyłam do lektury, która wyjaśnia, dlaczego ekipa porzuciła wciąż przecież żyjącego współtowarzysza i dlaczego – wbrew logice i wiedzy medycznej Hall przeżył. Przedtem jednak przestrzegam przed pochopnym osądem. Decyzje podejmowane tu, nisko nad ziemią i te, pod samym niebem nigdy nie są podobnymi decyzjami i choć nie raz i nie dwa sama stanęłam przed trudnymi wyborami, nigdy nie chciałabym stawiać czoła tym, które muszą być podjęte prawie 9 tys. metrów nad ziemią!

W „Wybrańcu. Życie po śmierci” każdy znajdzie historie dla siebie – i ci, którzy zdobyli podniebne szczyty, i ci, którzy stają przed takim wyzwaniem. Mnie porwała determinacja, z jaką Hall podejmuje walkę o życie. To wielki pean na cześć miłości kobiety i mężczyzny i dowód na to, jacy jesteśmy potężni, gdy wierzymy, że warto – zdobyć, a potem – wrócić!

Lincoln Hall twierdzi, że jego życiowym mottem jest zasada: „Nigdy się nie poddawaj!” i trzeba mu wierzyć, bo pomimo że w wyprawie na Everest w tym samym czasie zginęło sześciu wspinaczy, pomimo że on sam stracił odmrożone koniuszki ośmiu palców rąk i półtora palca u nogi, pomimo że ubyło mu 17 kg wagi ciała i 2/3 energii potrzebnej do normalnego życia, to przecież wciąż żyje. Wciąż – jak ujmująco pisze –kocha namiętnie Barbarę i jest przez nią kochany.

A Everest? Stoi „niezmienny, czysty i symboliczny” i czeka na kolejnych śmiałków.

recenzja: Majka Em


Wybraniec. Życie po śmierci, Lincoln Hall, wyd. Bezdroża, 2015

wtorek, 17 listopada 2015

To nie jest miejsce dla gringo

Gdy ujrzałam nazwisko autora książki wydane przez śląskie wydawnictwo Bezdroża: „To nie jest miejsce dla gringo”, wiedziałam, że muszę ją a) mieć, b) przeczytać! Jego poprzednia książka „Archipelag znikających wysp” jest kopalnią informacji o Indonezji, którą to Sergiusz Prokurat – jej autor – bez wątpienia zna jak własną kieszeń.

Tym razem celem jego eksploracji była Ameryka Południowa, a konkretnie trzy kraje: Kolumbia, Ekwador i Peru. Co je łączy? Krwawa historia z hiszpańskimi i portugalskimi kolonizatorami w roli głównej, współczesność w cieniu biedy i ciągłego zagrożenia życia oraz nieulegająca przedawnieniu ani spłyceniu nienawiść do tytułowych gringo. Wszystko splecione niczym węzeł gordyjski i tylko wciąż nie ma współczesnego Aleksandra, który by go umiał ( i miał odwagę!) go przeciąć!

Znakiem wywoławczym książek Sergiusza Prokurata jest nie tylko relacja z tego, gdzie jest i co przeżywa jako podróżnik, ale encyklopedyczna wręcz wiedza na temat historii i dnia dzisiejszego odwiedzanych krajów. Powie ktoś: To nudne! Nic podobnego!!! Informacje, które dostajemy i sposób, w jaki je otrzymujemy, sprawiają, że trudno oderwać się od książki. „To nie jest miejsce dla gringo” przeczytałam w jeden dzień!

Sergiusz Prokurat, jak na rasowego podróżnika przystało, zwiedza świat w pojedynkę. Zamiast samolotów i wygodnych autokarów woli podróżować lokalnymi autobusami w towarzystwie „lokalsów”. Nad luksusowe restauracje przedkłada małe, lokalne bary i jadłodajnie, bo tylko tak można wtopić się w tłum, poznać jego życie i porozmawiać. Powie ktoś: Tak podróżuje wielu! To prawda. Ale mało kto decyduje się na tak wysoki poziom ryzyka ba- wcale nierzadkiego zagrożenia życia; „Podróż przez Amerykę Południową z lokalsami jest jak stąpanie po minach. Trzeba to robić ostrożnie. I z gracją” – pisze autor tłumacząc, że „nienawiść do Stanów Zjednoczonych” [ i wszystkich ‘białych”] to popularny sport w Ameryce Południowej”. W innym zaś miejscu dodaje: „Obcokrajowiec w Ameryce Południowej, zwłaszcza w nocy, jest jak otoczony lwami bawół na sawannie”. W kontekście tego, o czym przed chwilą napisałam, bez większego zdziwienia przyjmujemy informację, że przed odjazdem każdego lokalnego autobusu każdy z pasażerów jest dokładnie skamerowany, że przed wejściem do taksówki trzeba podać swe dokładne dane , zaś w stolicy Ekwadoru lokalne kawiarenki są… pilnowane przez dwie, trzy osoby z bronią. Nierzadko na widocznym miejscu wisi kartką z podobną jak ta treścią: „ Już 383 dni minęło bez incydentu, a lokal jest spokojny” (!!!).

Sergiusz Prokurat nie jest typem desperados, który bezrefleksyjnie naraża swe życie. Do podróży przez niebezpieczną i nieprzewidywalną Amerykę Łacińską jest gruntownie przygotowany i uzbrojony w niezbędną wiedzę, pokorę wobec świata, w który wkracza i dewizę: „Spontaniczne decyzje skutkują najlepszymi przygodami”. J

Wraz z nim zwiedzamy targi i bazary, plantację koki i uczestniczymy w święcie. Delektujemy się specjałami lokalnych kuchni – ot, chociażby świńskim łbem czy ziemniakami ( których w Peru, ojczyźnie ziemniaka jest ponad 100 odmian!). Obserwujemy też, jak autor raczy się i pisco , czterdziestoprocentowym trunkiem, który jest „niczym trzęsienie ziemi – jeden kieliszek i człowiek zapomina, gdzie jest”.

A propos trzęsienia ziemi; w Peru autor poznaje Polkę, Aleksandrę, która przyjechała do Ameryki Południowej, by poszukiwać ( i przeżywać!) ..trzęsienia ziemi!. I trafiła w najlepsze miejsce, bowiem Peru leży na granicy dwóch płyt tektonicznych.

Choć w Ameryce Łacińskiej – jak pisze autor – „napady z bronią w ręku oraz drobne kradzieże stanowią stały element pejzażu’, a procederem tym parają się nawet małe dzieci ( vide: maluch z nożem w dłoni żądający od Prokurata „money”), to największą bolączką, ba – dramatem państw, o których mowa, jest cyniczna i bezpardonowa eksploatacja przez współczesnych „konkwistadorów”. Przed obraniem kolejnego smakowitego i pachnącego egzotyką banana, polecam lekturę książki Sergiusza Prokurata, na kartach której autor ukazuje krwawe dzieje kolumbijskiej firmy Chiquita, potentata i import_era bananów na cały świat. Zanim podlejemy nasze kwiatki wodą zmieszaną z genialnym guano, przeczytajmy smutną historię ograbiania Peru przez bogaty Zachód z jego kolejnego naturalnego bogactwa. I wreszcie wlewając do baku benzynę, choć przez chwilę pomyślmy o mieszkańcach amazońskiej dżungli, których trzebi koncern Texaco prowadzący rabunkowe wydobycie ropy naftowej.

Który z papieży był wielkim fanem wina z…koką?! Podpowiem ( za autorem), zerkając do książki, bo galeria „smakoszy” była wcale niemała! Trzech papieży, szesnaście koronowanych głów, sześciu prezydentów Francji oraz prezydent Stanów Zjednoczonych popijali Vin Mariani; to Bordeaux, w którego 250 gramach rozpuszczonych jest ok. 50 miligramów koki. To „jak współczesne wciągnięcie „kreski”, zapewniające 15 minut ekstazy”! – zapewnia autor. Tyle statystyka, ale warto zajrzeć do książki i zgłębić się w mroczną historię liścia koki, który skolonizował zachodni świat.

Mimo że skoncentrowałam się na ciemniejszej stronie tego, co zobaczył, usłyszał i przeżył Sergiusz Prokurat, autor książki „To nie jest miejsce dla gringo”, książka jest w gruncie rzeczy pogodna, zawiera pyszne epizody, przy których czytelnik śmieje się w głos, a mnie pozostaje na koniec

a) Gorąco zachęcić KAŻDEGO do jej lektury.

b) Czekać niecierpliwie na kolejną książkę autora.

„Hasta luego” panie Sergiuszu. J

wtorek, 10 listopada 2015

Krym: miłość i nienawiść

Telewizja i internet to komunikatory o potężnej sile przekazu, za pomocą których współczesny człowiek poznaje i opisuje świat. Kto jednak z nas, śledzących w miarę na bieżąco wydarzenia, może powiedzieć, że zna prawdę obiektywną, bezstronną?

Wszyscy pamiętamy dramatyczne wydarzenia na kijowskim Majdanie i późniejsze zaanektowanie Krymu. Media przedstawiły, opisały i zaetykietowały obie strony konfliktu jako tych „dobrych” i „złych”, tych, którzy zaatakowali i tych, którzy się bronili. Niestety, świat i jego dramatyczne wydarzenia nigdy nie są jednoznaczne. Do tej samej refleksji dochodzi autor książki „Krym: miłość i nienawiść” – Maciej Jastrzębski, który jako reporter Polskiego Radia wybiera się za naszą wschodnia granicę, by na własne oczy zobaczyć – jak pisze – „zwichrowany obraz wydarzeń”.

Jastrzębski nie sili się na stawianie tez czy diagnoz. Uczciwie określa swoją pozycje względem świata tam zastanego jako „obcokrajowca , który nie pojmuje , co się dzieje, bo nie zna prawdziwej duszy Rosji”.

Gdy swą podróż na wschód, a potem książkę kończy, jest bogatszy o dramatyczne spotkania z mieszkańcami Krymu, Rosji czy Ukrainy, ale wciąż daleki od jednoznacznej diagnozy. Czytamy: „Im dłużej oglądałem rosyjską telewizję, tym więcej miałem wątpliwości, po czyjej stronie leży racja”.

Skomplikowane, tragicznie pogmatwane i niejednoznaczne dzieje ukraińsko – rosyjskiego konfliktu z aneksją Krymu w tle Jastrzębski ukazuje na przykładzie historii dwojga bohaterów: Marianny i Fiodora. Ona to 30-letnia Ukrainka, mieszkanka krymskiego Symferopola szczerze nienawidząca Rosjan za aneksję jej ukochanego Krymu. On to…Rosjanin pogardzający Ukraińcami, „którzy sami wywołali pożar w swoim domu i mają pretensje do sąsiadów, że przyszli ugasić ogień”. Marianna oskarża Rosjan o zbrojny atak i kradzież Krymu, Fiodor jest absolutnie przekonany, że władze jego kraju „chcą tylko pomóc”. Jak pisze Jastrzębski: „Polityka wbiła się klinem między ich ojczyzny dając im więcej powodów do nienawiści niż do miłości”, a jednak choć dzieli ich wszystko, łączy „miłość na przekór wszystkiemu”.

Autor nie potrafi się zdecydować, czy swą książkę traktować jako reporterski zapis czy narratorską opowieść, nie udało mu się też uniknąć zbędnej w reporterskiej przecież relacji ckliwości ocierającej się o kicz, gdy próbuje opisać chwile intymne swych bohaterów, na szczęście jest tych fragmentów niewiele, a uwagę czytelnika przykuwają nie tylko dramatyczne losy Marianny i Fiodora, ale wszystko to, co składa się na współczesny obraz ziem targanych konfliktem zdającym się nie mieć końca. Jastrzębski przywołuje nazwiska i wydarzenia, które świat poznał dzięki mediom; porucznik Nadię Szewczenko, Ukrainkę wziętą przez Rosjan do niewoli, Borysa Niemcowa, lidera rosyjskiej opozycji, którego zabito niemal w centrum Moskwy. Ale o wartości książki decydują historie tzw. bezimiennych bohaterów, o których – gdyby nie Jastrzębski – świat nigdy by nie usłyszał. Reszat – młody krymski Tatar porwany i bestialsko zabity, gdy szedł zaciągnąć się do ukraińskiej armii. Gienadij – Rosjanin, który żyjąc na ukraińskim Krymie „ponad 20 lat musiał w sobie tłumić miłość do Rosji i sentyment do ZSRR”. Gdy wielka i brudna polityka wkracza w życie zwykłych ludzi, potrafi sporo namieszać. Widzimy to w chwili, gdy krzyżują się losy Marianny i Nadii. Obie mieszkają od urodzenia na Ukrainie, obie kochają ziemię swych przodków, jednak tylko pierwsza z nich czuje się Ukrainką. Nadia z Doniecka – miasta separatystów – nigdy nie uznawała Ukrainy za swą ojczyznę. Jastrzębski pisze: „Każdej z nich chodziło o to samo, tylko znalazły się w różnych sytuacjach”.

Najbardziej przejmującym epizodem książki jest ten, w którym Marianna rozmawia z rosyjskim żołnierzem. Mimo młodego wieku, chłopak jest siwiuteńki. To skutek skrajnych doświadczeń z ukraińskiego pola walki. Ta rozmowa każe Marianne spojrzeć w odmienny niż „czarno – biały” sposób na to ,co dzieje się wokół niej i rodzi refleksję, że „wojna jest wszędzie taka sama. Te same metody po obu stronach barykady”.

Książka, podobnie jak to, co wciąż trwa na wschodzie od polskiej granicy nie ma optymistycznego zakończenia. Konflikt trwa i - jak pisze autor – „żadna ze stron nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności (…), nie da się jednoznacznie stwierdzić, że ci są nasi, a tamci to wrogowie”. Ostatnie słowa książki brzmią: „Wzrasta napięcie między Rosją a Zachodem i wciąż w tej historii jest więcej nienawiści niż miłości”.

Chciałoby się dopisać własne post script_um, że miłość zwykłych ludzi, jak pokazała historia Ukrainki Marianny i Rosjanina Fiodora jest szansą i nadzieją na dobre zakończenie, ale byłoby to zbyt proste – kicz i ckliwość dobrze czują się tylko w filmach i tzw. romansidłach. Życie pisze o wiele bardziej dramatyczne scenariusze. Tym niemniej - zachęcam do lektury.


recenzja: Majka Em