czwartek, 20 lipca 2017

Witold Gapik – Pijany martwym Gruzinem

Za czasów mojego dzieciństwa sale kinowe zapełniały się do ostatniego miejsca, gdy na ekranie pojawiał się film, którego akcja działa się na tzw. Dzikim Zachodzie. Dziś moja ciekawość świata została przereorientowana  w kierunku tzw. Dzikiego Wschodu rozpiętego pomiędzy morzami -  Czarnym i Kaspijskim, który od lat  mnie fascynuje, dlatego z ogromnym zaciekawieniem  sięgnęłam po książkę  o intrygującym  tytule „Pijany martwym Gruzinem”. Jej autorem jest  Witold Gapik, który sam o sobie pisze, że jest  „wędrownym kupcem, podróżnikiem i łowcą przygód”.
Gap  to po uzbecku „rozmowa”, zatem  GAPIK to gaduła J, jak wywodzi Autor i dodaje: „Do mojego charakteru i mentalności pasuje jak ulał” , a mnie tylko pozostaje się  z tym zgodzić i potwierdzić, że  Autor jest  nie tylko bystrym obserwatorem, ale i niezrównanym gawędziarzem, który pisze tak, że nie sposób się od jego książki oderwać, a często – trudno jest przestać się śmiać, chichotać, a potem  turlać ze śmiechu!!! J
Pijany martwym Gruzinem to zbiór luźno powiązanych z sobą  wspomnień z dziesięciu lat biznesowych podróży  Gapika po sześciu  postsowieckich republikach ( Uzbekistan, Kazachstan, Tadżykistan,  Azerbejdżan,  Armenia, Gruzja) zamkniętych w sześciu rozdziałach, z których każdy składa się  z mnóstwa  maleńkich, wyodrębnionych  podtytułami  części. „To chleb  upieczony z kilku gatunków mąki” (dodałabym: mąki najprzedniejszej jakości), to „osobisty obraz świata, który widziałem swoimi oczyma, poczułem na własnej skórze. (..) To MOJA Azja Środkowa i Kaukaz”.
Niewątpliwą  zaletą książki jest fakt, że Witold Gapik jest nie tylko jej autorem. On  jest jednym z bohaterów, jak sam pisze- „swój między swoimi”;  wszak w tamtym regionie świata ma wielu przyjaciół, w wielu domach traktowany jest niczym brat.
„Pijany martwym Gruzinem” jest niekończącym się kalejdoskopem ludzi, miejsc i zdarzeń; W Uzbekistanie Gapik prowadzi nas  w zaułki starego miasta Buchary, Chiwy czy Samarkandy, w dzielnice koranicznych uczelni  (medres), zagląda do sklepików i na bazary, gdzie brylują „bazarowi biznesmeni, mistrzowie  naciągactwa”. Uwiedzeni od pierwszego słowa, pełni zachwytu i zaciekawienia wędrujemy za Autorem  nawet na komunalne cmentarze i do rzemieślniczych warsztatów wyglądających jakby czas się w nich zatrzymał, a jedyną  cywilizacyjną zmianą jest goła żarówka u sufitu zamiast świeczki.
Ale myliłby się ten, kto by uważał, że na uzbecką ( i pozostałe) rzeczywistość Gapik  spogląda z wysoka swego cywilizacyjnie  umocowanego „na Zachodzie” pochodzenia. Wnikliwie i ze znawstwem  ukazuje i tłumaczy różnice kulturowe  i religijne  między Zachodem a Wschodem, uzasadnia, dlaczego w  azjatyckim porządku świata nasza demokracja, z której tak jesteśmy dumni,  nie ma racji bytu. Polecam refleksje Autora o pośpiechu, w jakim żyjemy i jak nas odbierają ludzie Kaukazu i bliskiego Wschodu oraz     jak bardzo różni nas  stosunek  do bogactwa ( „nasza” ostentacja i ekshibicjonizm  versus „ich” skromność),   Gorąco polecam uważnej lekturze!!!
Kazachstan wypełnia szczelnie drugi z rozdziałów książki.  Setki kilometrów bezkresnego stepu pozbawionego dróg, to dla Europejczyka istne piekło, zaś dla Kazacha – „nieograniczona swoboda  i wolność”  i to jest przestrzeń, w której – jak zauważa Autor -  Polacy i Kazachowie mają wiele  wspólnego, łączy nas bowiem… „niesubordynacja wobec przepisów i umiłowanie wolności”. Ale czy tylko? Sami Państwo zdecydujcie, gdy czytamy takie oto zdanie: „Modny garnitur, zegarek wielkości  czołgowego szybkościomierza i potężne auto”. O kim mowa? J
Proszę jednak nie myśleć,  że  „Pijany martwym Gruzinem” to  wyłącznie zbiór wnikliwych obserwacji i poważnych porównań. O nie! Wystarczy przeczytać, w jakich okolicznościach obywała się nocna podróż przez kazachski step i jak jej bohaterowie przetrwali przymusowy postój ( brak benzyny) na nocnym mrozie! J Wystarczy doczytać o pamiętnym locie kukuruźnikiem, w którym na wysokości 1000 metrów „zrobiło się chłodno, a potem było już tylko gorzej”. J A przepyszna  scena przekazania  tadżyckiemu policjantowi łapówki  w postaci… luksusowego bidetu  z samoopadającą klapą?! O nieba! Na samo wspomnienie tych i  pozostałych przygód śmieję się  w głos!!!!!!! J
Czy to wszystko? Ależ skąd! Wszak Gapik pisze o sobie, że jest podróżnikiem i łowcą przygód, tyle że   wygląda na to, że to nie on przygody łowi, lecz one zławiają jego! Dwukrotnie aresztowany, tyleż samo wciągnięty  okolicznościami w przemyt sporej gotówki. Absolutnie trzeba przeczytać, GDZIE przemyca nasz biznesmen 20 tysięcy dolarów i CZYM  odjeżdża 250.000 dolarów przez  nielegalną granicę! Nocny rajd do Samarkandy z trupem dziadka upojonego wcześniej solidną porcją bimbru  to gotowy scenariusz filmu J( dla dokładności: sceny z trupami w roli głównej odbędą się jeszcze dwa razy i – przepraszam- ale za każdym razem wywołują ataki niepowstrzymanego śmiechu!), podobnie jak  przepyszna scena „uczty” odbywającej się na tadżyckim lotnisku. Zamiast planowanego odlotu mamy „odlot” „połączonych sił światowej międzynarodówki”, która  zatonęła w oparach mocnych procentów i absurdu, na końcu zaś na placu boju (pobojowiska) pozostała… Szwecja, Polska i były Związek Radziecki! Wiele, wiele razy „umęczona wątroba (Autora)  błagała o chwilę oddechu’, ale jak tu odpocząć, kiedy „zakuska i zapojka” to podstawowe elementy rzeczywistości  KAŻDEJ z sześciu nacji,  z którymi Autor prowadzi wieloletnie interesy i umacnia (!) przyjaźń.
Aslambek,  Zurab, Dawid i  Dato, Ahmed, Rasim, Azad i Chazar i wreszcie  Rizabek – przepyszne typy, gorące serca i bizantyjska wręcz skłonność  do opicia każdej nadarzającej się okazji. Polowanie, lot,  podróż autem, odwiedziny ( „Do samochodu wkroczyłem jeszcze z fasonem, potem umarłem”J )   i bakały wina, morze samogonu, stakały gorzałki, piwo i szampan oraz szlachetny armeński Ararat. Nie jestem entuzjastką żadnego alkoholu, ale szelmowskie i lekkie pióro mistrza Gapika  sprawia, że  miejsce oburzenia zajmuje coraz głośniejszy  śmiech . Mimo że lekturę książki już zakończyłam( jaka szkoda!), wciąż nie potrafię rozstrzygnąć, czy to, co  czytałam tonie bardziej w oparach absurdu czy alkoholu?! Chyba obu jednocześnie, zakończę zatem ten nierozstrzygnięty dylemat słowami  Autora, za Gombrowiczem: „ Bywa, że sobą zdumiewam siebie”. J
Wschodnim bachanaliom towarzyszą    przepyszne dialogi oraz nieodłączne anegdoty, dykteryjki i żarty.  Wielu z nich nie ośmieliłabym się powtórzyć, ale polecam dowcip o urodzinach mózgu!!! J
I wreszcie gruzińskie gaumardżos – czyli toasty. Czy wiecie Państwo, że  w Gruzji nad przebiegiem supry  czyli biesiady czuwa  tamada- mistrz toastów i… prowadzenia stołu!? To kolejny powód, by sięgnąć po książkę; koncepty ubrane w słowa, choć podlane ( a często – zatopione!) w procentach,   wznoszą się na wyżyny językowych możliwości. I znów: dla zaciekawienia Czytelnika – proszę sprawdzić, co znaczył i jak został przyjęty toast Autora „za bijatykę, kłamstwo i kradzież” J.
Książką „Pijany martwym Gruzinem” jestem tak urzeczona , że mogłabym o niej pisać i pisać… Na koniec – słów kilka o dwóch ostatnich rozdziałach i miejscach, które skradły serce Autora i moje! To Armenia i Gruzja, dwa przepiękne rozdziały o  dwóch niezwykłych miejscach i ich mieszkańcach. „Jesteśmy jedynie środkowoeuropejskimi młokosami  przy liczącej kilka tysięcy lat kulturze Armenii” -   pisze Autor i trudno się z nim nie zgodzić. Piękny i wzruszający  opis obchodów  Wielkanocy w Gruzji czy  urzekająca klimatem uczta  nad armeńskim jeziorem Sewan w blasku gasnącego dnia i przy dźwiękach  starej ormiańskiej pieśni wygrywanej przez bezdomnego flecistę – to jedna  z najpiękniej odmalowanych piórem  scen literackich.
Na koniec: powtórzę za gruzińskimi przyjaciółmi Autora życzenia dla każdego z nas, którzy rodzimy się i nieuchronnie podążamy ku kresowi. Życzę Państwu i sobie, by  „starość   [nasza] była  niczym zachód słońca- ciepła i długa”. J
GAUMARDŻOS,  Mistrzu Pióra! J Jestem upojona, przepraszam: urzeczona  Pańską książką.  Liczę, że CD ( jednak) N.

recenzja: Majka Em




niedziela, 16 lipca 2017

Agata „Agi” Włodarczyk – „Psygoda na czterech łapach”

DIUNA- bohaterka książki – „Psygoda na czterech łapach” jest psem rasy czechosłowacki wilczak, który w 2013 roku z warszawskiego mieszkania swej  pani i pana - Agaty Włodarczyk i Przemka Bucharowskiego, odbył podróż życia do Indii. Pokłosiem tamtej wielomiesięcznej wędrówki dwojga ludzi i psa przez  indyjski subkontynent  była książka „Wataha w  podróży. Himalaje na czterech łapach.”   Teraz mam w dłoniach  książkę, której narratorką jest sama Diuna. Koncept tyleż zaskakujący, co uroczy.  Marzy mi się  sytuacja, gdy rodzinka zasiada zgodnie z książkami w dłoniach – rodzice  ze wspomnieniami Agaty Włodarczyk i Przemka Bucharowskiego, dzieci – z relacją Diuny.
Diuna czyli wydma jest pełnoprawnym członkiem rodziny i jak każdy członek ma swoje obowiązki: wyprowadza co dnia panią i pana na spacery. (I przezabawnie ich portretuje: śpią za mało, bo tylko  osiem godzin na dobę, wciąż gdzieś pędzą i stale mówią, że są spóźnieni (!), zaś na spacerach nigdy nie zatrzymują się, by… obwąchać trawę J ). Diuna ma swoje obowiązki, ale i ulubione zajęcia.  Należy do nich przeganianie okolicznych „mrukliwych paskud” czyli kotów, czekanie na powrót pani z pracy, a nade wszystko – raczenie się psiastkami i psysmakami. J J
Gdy rodzina (dwoje  dwunożnych + jeden czterołap)  wyrusza do Indii, dla Diuny  i jej państwa  zaczyna się psygoda życia. Diuna poznaje, ale i poddaje uroczej psiej ocenie wszystko, co zobaczy – hinduską ulicę, i jej mieszkańców   tak ciemnych „jak końcówka psiego  ogona”. Nos Diuny szaleje  od przepychu zapachów na ulicznych straganach- wiadomo – „świat najlepiej poznaje się nosem!”). Diuna poznaje także  inne czterołapy – indowi czyli hinduskie bezpańskie psy, palmową wiewiórkę i „tupiące głazy” czyli słonie. W dżungli zaznajamia się z „wielkim jak samochód” bawołem, zaś na  wysokogórskich halach – z owcami i baranem. Tyle rozmaitości, ogrom zapachów i dźwięków i rozlicznych zdarzeń! Jednak ani dżungla, ani ryżowe pola, ani święta rzeka  Ganga nie wywołają takiego szału radości jak widok śniegu hen, hen wysoko, bo aż 4000  metrów npm. Ale skoro „wsadzanie nosa w śnieg to jedna z najpsyjemniejszych rzeczy na świecie” – trudno się dziwić tak wielkiej rozmerdanej radości! J Przy okazji Diuna uczy nas, dwunożnych podstawowych psich reakcji. Dowiadujemy się więc że: psy się nie pocą, za to ziają, merdanie psią końcówką czyli ogonem  to nic innego jak psia radość, zaś  psie ziewnięcie to nie objaw senności ( jak u dwunożnych), ale uspokajający ewentualnego przeciwnika sygnał. To tak na wszelki wypadek, gdyby doszło do spotkania z groźnym tygrysem, którego Diuna  na szczęście nie spotkała, ale w nocy słyszała!( wszystkie poznane czterołapy ją przed nim przestrzegały!).
Diuna, jak na przewodniczkę stada – przepraszam: członka rodziny przystało, za swych państwa (a zwłaszcza za ukochaną panią) czuje się bardzo odpowiedzialna, dlatego choć sama raz się gubi ( ach, te oszałamiające zapachy miejskich straganów z psysnościami!!!), dwukrotnie ratuje panią i pana  od niebezpieczeństwa. Ale i sama przeżywa liczne przygody, jak najprawdziwsza psia podróżniczka, która „od psysmaków bardziej lubi tylko psygody”.

Czytam ostatnie zdanie książki i już wiem, że rozmerdany entuzjazm Diuny nie tylko zaraża i zachęca do lektury, ale jest też zapowiedzią, że „To dopiero początek, a prawdziwa psygoda nie kończy się nigdy” – jak głosi  ostatni rozdział książki.  Czekamy więc na kolejne psygody Diuny.


recenzja: Majka Em



Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski - „Wielki Szlak himalajski”

Na skrzydełku książki czytamy: „Najpierw trzeba mieć  wielkie marzenie, a potem podjąć trud jego realizacji”. To w związku z wyczynem autorów wymienionej wyżej książki . 
W czym rzecz?
Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski w 2015 roku jako pierwsi Polacy  przeszli  tytułowy  WIELKI SZLAK HIMALAJSKI ( od teraz, za Autorami – będę używała skrótu WSH). Trasę liczącą  1700 km  pokonali  w ekstremalnych warunkach w ciągu 120 dni, za co uhonorowani zostali   nagrodą  KOLOSY 2015 – w kategorii WYCZYN.
Zanim książka  wpadła w moje ręce, nie wiedziałam,   co to takiego  WSH, dlatego teraz kilka podstawowych o nim informacji.
  • Pomysłodawcą  wytyczenia  tej himalajskiej drogi był Robin Baustead, który w 2004 roku badał i dokumentował nepalski odcinek  szlaku, a cztery lata później sam go przeszedł. Zajęło mu to 9 miesięcy (od września 2008 do czerwca 2009).
  • Agencje trekkingowe  szacują przejście  WSH na 156 dni. To wariant z przewodnikami, tragarzami, kucharzami i kilkunastoma dniami odpoczynku i takie ekipy Joanna Lipowczan i Bartosz Malinowski spotykali na trasie, sami  jednak wybrali wariant  w wersji hard, tzn. 120 dni solo, a raczej w duecie, bez pomocy ludzi z zewnątrz. 
Na trasie jednak  okazało się, że  na pewnych odcinkach bez pomocy nepalskich  przewodników  się nie obędzie.  Spieszę wyjaśnić, że nie z wygody, ale dlatego że przewodnik  i mapy  Bausteada okazały się niewiarygodnie wręcz niedokładne, choć mogłoby się wydawać, że opisany szlak jest przebyty i sprawdzony! „Robin Baustead jest tak okropnie niedokładny, a czasem niebezpieczny, że chce nam się krzyczeć” – czytamy. I dalej: „Miało  być  trudno i ciężko, ale nie niebezpiecznie”. Szlak  po wielogodzinnej morderczej wędrówce często się urywa, czasem zaznaczony jest po drugiej niż w rzeczywistości stronie rzeki. „Zapomina” o mostach, pomija istnienie dolin, ścieżek, trawersów  albo odwrotnie – opisuje te, których nie ma! Błędne wskazówki w przewodniku,  błędy w mapach - Lipowczan i  Malinowski szybko orientują  się, że  „przejście WSH  nie będzie wygodnym trekkingiem, a ciągłym kombinowaniem”, które nie raz i nie dwa wyglądało niezwykle groźnie! Pamiętajmy, że  wszystko dzieje się w Himalajach! No i te  garby przyklejone do pleców! Plecak Bartosza waży 36 kilogramów,  Joanny – 26.  Te wielkości są dla mnie czystą abstrakcją! Gdy kilka lat temu  wędrowałam szlakiem św. Jakuba  do Santiago de Compostella wraz ze mną wędrował przyklejony do grzbietu plecak ciężki jak wszystkie grzechy świata, który  ważył ( aż się wstydzę to napisać)…11 kg.!  Nie raz i nie dwa miałam ochotę porzucić go na trasie!!! Wstyd mi, gdy patrzę na te dwie jedynki i porównuję je z dwudziestoma  sześcioma  kilogramami plecaka Joanny.
Trasa:
Jej początek wiedzie przez dżunglę, która – jak piszą Autorzy– „miała być  spacerem, a niejednokrotnie przypominała walkę o życie”. Gęsta roślinność, pozarastane  ścieżki, a do tego upał i monsunowe  deszcze sprawiają, że błoto wlewa się do butów i nie ma czym oddychać. Jedno ze zdjęć pokazuje, jak wygląda stopa  tyle co uwolniona z buta po dziesięciogodzinnej morderczej  walce z terenem, gorącem i wilgocią.  Góra- dół – strome podejścia i ostre zejścia,    ścieżki, które niespodziewanie kończą się nad stromym urwiskiem i – nie ma innej rady – każą zawracać. Jary pełne kamieni i powalonych drzew, wartkie i nierzadko głębokie  rzeki…  Lipowczan i  Malinowski piszą: „ Jesteśmy sami na świecie, w miejscu, o którym nikt nie słyszał i którego prawie nikt nie widział. Gdybyśmy tu dziś umarli, pewnie nikt by nas  nigdy nie znalazł”.Na szczęście mordercza dżungla kończy się na wysokości 3000 m.npm. Nie znaczy to jednak, że  jest łatwiej. Zielone piekło dżungli zastępują  górskie przełęcze, a potem lodowce z widokami na coraz bliższe  ośnieżone himalajskie szczyty.  Robi się zimno, coraz zimniej i coraz wyżej. I… coraz piękniej. Zdjęcia robione przez Bartosza po prostu zachwycają! Szare strzeliste  granie pokryte śniegiem na tle błękitnego nieba,  malownicze doliny ( np. różnica między korytem rzeki  a szczytami w najgłębszej  wynosi…6800 metrów!).
Przed zmierzchem Lipowczan i  Malinowski albo dochodzą do maleńkich wioseczek ( dwie , trzy kamienne chaty i hotelik) albo biwakują  w swym namiociku pod gołym niebem. Widoki – zapierające dech w piersiach, wszak to już wysokie Himalaje. I nawet coraz większe zimno nie jest w stanie zmrozić zachwytu wysokogórskimi krajobrazami („Dookoła absolutna i wszechobecna cisza”  i  oświetlony blaskiem księżycaMakalu (8481 m.npm ). Takie momenty choć na chwilę rekompensują trud mijającego dnia.
A tymczasem robi się coraz zimniej. By zrobić herbatę, trzeba wpierw roztopić lód, nocami zdarza się, że z zimna  nie można zasnąć, a woda w butelkach, chroniona w  namiocie, zamarza!  Coraz częściej termometr  spada  do – 15 st. C, a zdarza się, że  wskazuje i  minus 29!  Do tego – huraganowe wiatry, mróz i wilgoć – zabójcza mieszanka, jak zanotują.  I ten brak tlenu, gdy osiągną  wysokość 5000 m. npm. Tak wygląda  szkoła przetrwania  na WSH.  Krajobraz  zmieni się radykalnie, gdy podróżnicy  opuszczą najwyższe partie szlaku i zejdą niżej. Zrobi się sucho i pustynnie na jednej z najbardziej odludnych części WSH.
Na tej morderczej i zróżnicowanej trasie Lipowczan i  Malinowski walczą nie tylko z naturą i pogodą, ale i  sytuacjami, które- choć wyglądają groźnie – na szczęście nie wywołują niebezpiecznych konsekwencji; niemal na początku trasy Joanna  spada ze skały, potem Bartosz  traci trekkingowy kijek, który spada w szczelinę lodowca. Dla  dopełnienia i zakończenia tego  wątku: pierwsza kąpiel  ma miejsce dopiero po 3 tygodniach drogi! Druga – po dziewiętnastu dniach od pierwszej! Spieszę wyjaśnić: ta czynność  w himajaskich warunkach nazywa się bucket shower  i polega na wykorzystaniu zawartości jednego (!) wiaderka  z ciepłą wodą. Ablucje odbywają się  najczęściej  na kawałku trawnika za domem, a w  cenę tejże czynności  wpisani są widzowie, którzy  bez zażenowania przyglądają się  z okien swych  domostw.
Nepalczycy:
Gdyby nie była to ksiąażka o przejściu WSH, mogłaby być o nich  - cichych bohaterach II planu, bez których żadna z wypraw nie doszłaby do skutku. Nepalscy tragarze i przewodnicy – niewielkiego wzrostu, szczupli, a przecież niewiarygodnie silni i odporni; wełniane czapeczki na głowach, zwykły polar lub kurtka i szmaciane tenisówki – to strój znakomitej ich większości. Bez rękawiczek, bez specjalistycznego sprzętu wędrują po wysokich górach – zdawać by się  mogło – bez najmniejszego wysiłku. W części świata, gdzie trudno o jakąkolwiek stałą pracę, turystyka wysokogórska stanowi główne, jeśli nie jedyne źródło dochodu dla tutejszej ludności. Zdjęcia i relacje z wyprawy ukazują maleńkie wioski z ubogimi kamiennymi chatkami zaopatrzonymi jedynie w absolutnie podstawowy sprzęt. I klimat, i warunki życia są wielkim wyzwaniem dla Nepalczyków, a coraz większa liczba turystów zdaje się być i  błogosławieństwem, i przekleństwem  i może dlatego Autorzy książki  spotykają się z przeróżnymi reakcjami  miejscowych; czytamy: „Ludzie patrzą  na nas w taki sposób, że od razu wiadomo, że nikt nas tu nie zapraszał”. Są  wioski, w których Lipowczan i Malinowski witani są… kamieniami, ale  częściej ludzie  są gościnni i serdeczni i „udaje się znaleźć nocleg i kolację nie dlatego, że jesteśmy na  turystycznym szlaku, tylko dzięki temu, że ludzie starają się nam pomóc”.Gdy  Joanna i Bartosz zastanawiają się, jak pokonać rwącą rzekę, znikąd pojawia się miejscowy, zdejmuje szmaciane tenisówki, przenosi plecak Asi, wraca i ja samą przenosi  na drugi brzeg, po czym… znika. Zza drzwi chatki wychyla się małe zasmarkane dziecko i… częstuje Joannę kubkiem kawy, zaś gdy Joanna upadnie i wciąż nie wiadomo, jakie mogą być skutki tegoż,  nepalski przewodnik grupy Holendrów i Belgów „dopisuje” ją i Bartosza do kolacji, bo „obowiązkiem   wyznawcy buddyzmu jest pomagać”.
Ale  Nepalczycy to nie tylko mieszkańcy wysokogórskich wiosek ani nie przewodnicy. To także urzędnicy. Tacy sami jak na całym świecie –napsuli sporo krwi i nie raz wystawiali cierpliwość  Joanny i Bartosza na wielką próbę; niesłowni, chytrzy i przekupni, ze stosunkiem do czasu i danego słowa… swobodnym, traktujący przepisy… uznaniowo.
By zaś zakończyć wątek tubylców nieco weselszą nutą, polecam bezwzględnie lekturę fragmentu, w którym  Joanna i Bartosz relacjonują swą  podróż ciężarówką bez bocznych szyb, z rozsypującą się deską rozdzielczą i zepsutym układem hamulcowym, który sprawia, że samochód skręca tylko w prawo! J Zaiste, jak piszą Autorzy: „Trzeba być prawdziwym twardzielem, żeby tu przeżyć” i choć  mają na myśli trudne i surowe warunki życia w tym wysokogórskim rejonie świata, ja odniosłabym je również do Joanny i Bartosza, którzy co dnia zderzali swe europejskie podejście do rzeczywistości z zastanymi tu warunkami, realiami i stosunkami.
Sporo można by też napisać o turystach, którzy coraz liczniej przybywają w tą część świata na trekking. Spotykają także i Polaków. Po szczegóły proszę jednak sięgnąć do książki. Z niej dowiecie się Państwo,  czy przeciętny Nepalczyk wie coś o Polsce i dlaczego przy domowym ognisku absolutnie nie wolno suszyć przemoczonych butów. I rzecz niezwykle istotna: w książce Joanny Lipowczyn i Bartosza Malinowskiego znajdziecie Państwo unikatową „instrukcję obsługi” tybetańskiej herbaty, czyli: jak pić, żeby nie pić i nie  obrazić gościnnych gospodarzy? J
Zakończenie:
Minusem książki była dla mnie forma narracji. Przeczytałam wszystko od deski do deski i wciąż nie wiem, dlaczego jej Autorzy wybrali dziwny melanż pierwszo- i trzecio osobowej narracji?
Jak zawsze, tak i tym razem śląskie Bezdroża  wydały książkę niezwykle starannie – szlachetny papier, estetyczna szata graficzna, której niewątpliwym atutem są zdjęcia z wyprawy. W swym archiwum z  I polskiego przejścia Wielkiego Szlaku Himalajskiego  Bartosz Malinowski i Joanna Lipowczan mają ich aż  10 000 . W książce- siłą rzeczy – pomieszczono ich niewielki   ułamek, ale są GRZECHU WARTE! Sami się Państwo przekonajcie!

recenzja: Majka Em


czwartek, 6 lipca 2017

Joanna Grzymkowska – Podolak „Zakochani w świecie. Malezja”

„Zakochani w świecie” – czy można przejść obojętnie  obok książki, która wabi takim tytułem? Nie można. Dlatego mimo że o Indiach przeczytałam  już kilka  ciekawych podróżniczych relacji, przed kilkoma miesiącami sięgnęłam po książkę Joanny Grzymkowskiej – Podolak „Zakochani w świecie. Indie”. I nie zawiodłam się, czego dowodem- dość obszerna „recenzja” zamieszczona  na blogu mojej córki. Tym razem Joanna Grzymkowska – Podolak wydała  drugą ze swych książek- wspomnień „Zakochani w świecie” poświęconą dwumiesięcznemu pobytowi w Malezji Jej i Jej męża, którego barwne zdjęcia  stanowią istotne dopełnienie treści.
Od czego zacząć? Od  Malezji czy Autorów? Chyba jednak od autorów. To dziennikarsko –  operatorskie małżeństwo. Ich życiowa dewiza brzmi: „Z marzeniami  i robieniem ważnych rzeczy nie ma sensu czekać”, dlatego swój czas  dzielą  na zawodowe obowiązki i poznawanie ( oraz smakowanie) świata.  Pani Joanna pisze: „Podróże to kawałki naszego życia.  Te wyjątkowe”, podczas których  eksplorują  świat, ale i dowiadują się o tym, „jak nam samym z sobą i ze sobą razem jest”.
Jeśli polecam gorąco lekturę książki  „Zakochani w świecie. Malezja”, to z dwóch głównych powodów; po pierwsze – by poznać odległą i dla większości Polaków wciąż egzotyczną  Malezję i by doświadczyć, jakim fajnym pełnym przyjaźni małżeństwem są jej Autorzy.
Teraz słów kilka o Malezji. Przede wszystkim olśniewa i onieśmiela  swym rozmachem i nowoczesnością. Stolica Kuala Lumpur to  miasto, w którym przybysze z Polski  czują się… technologiczne  zagubieni, by nie rzec – zacofani! Ale Malezja to także  prastara dżungla  licząca  ponad 130 mln lat! (dla porównania: najstarsza piramida egipska ma lat..5 tysięcy!). Malezja to gustowna mieszanka architektury, kultury i narodowości, gdzie  współistnieją trzy nacje: Malezyjczycy, Chińczycy i Hindusi. To chyba jedno z ostatnich miejsc na świecie, gdzie obowiązuje surowy zakaz publicznego… całowania się, gdzie wystawia się drakońskie grzywny za  zanieczyszczanie  przestrzeni publicznej i gdzie – jak czytamy – obok ortodoksyjnych muzułmanek paradują  Chinki ubrane w skąpe spódniczki.
LUDZIE. Ci mijani na ulicy,  poznani na chwilę i na dłużej – i w Indiach, i w Malezji niemal zawsze życzliwi, uśmiechnięci, skorzy do bezinteresownej pomocy, ciekawi przybyszy z dalekiego świata.  To przypadek?   Chyba nie. Wierzę, że do człowieka wraca to, co sam z siebie daje. Podolakowie  dają poznawanym ludziom swą intensywną, ale nie natrętną ciekawość. Już podczas lektury książki po Indiach  zwróciło moją uwagę, że Jarosław , gdy chce zrobić komuś zdjęcie, zawsze pyta   wpierw o zgodę. Joanna pisze  o mężu: „Jarek patrzy najpierw sobą, potem aparatem”, a pod jednym ze zdjęć: „Gdy się uśmiechasz do innych, uśmiechy wracają”. I to z pewnością  tłumaczy ich szczególną łatwość w przełamywaniu międzyludzkich barier. Sami otwarci, pogodni i szczerze zaciekawieni drugim człowiekiem („Oglądamy lub podziwiamy, ale nigdy nie oceniamy”) sprawiają, że ludzie im  to samo oddają; Natalia  z hotelu, która po dwóch dniach zaledwie dniach znajomości   pożycza im  pieniądze na bilet,  sprzątaczka w metrze, która bez  słowa pomaga kupić bilet,  kobieta z plemienia  Orang Asli, która  widząc niemy zachwyt Joanny obdarowuje ją swym  grzebieniem. Przeczytaj, Drogi Czytelniku, ile może zdziałać jedno słowo: tamilskienandrin  czyli „dziękuję” wypowiedziane przez Joannę w hinduskiej gospodzie; to zaledwie kilka z  postaci ( i sytuacji), które   warto poznać  za sprawą tej uroczej książki. Ale spotkania z ludźmi są nie tylko wzruszające. Są także zabawne i przekomiczne. Polecam absolutnie fragment o podróży górskimi serpentynami z kierowcą w… dość zaawansowanym wieku, którego prawo jazdy było nowiutkie niczym wiosenny listek. Polecam przepysznie odmalowane komiczne spotkanie z Chińczykiem, który 20 lat temu pracował z Polakami i zapamiętał jedynie: „Na źdrowie!” Podolakowie mają nie tylko  dar obserwacji, ale i spore poczucie humoru na własny temat. „Uwielbiamy śmiać się z siebie”- pisze Joanna, a ja jako dowód polecam  małżeński „armagedon”, który sprawił, że  jedną z największych atrakcji Malezji małżonkowie zwiedzali… oddzielnie. Ba, nawet wracali dwoma taksówkami, na koniec jednak „postanowiliśmy się jednak nie rozwodzić i dalej podróżować razem” J J. No i jak takich nie polubić? J
Dwa miesiące  spędzone w Malezji przez Podolaków  były niezwykle intensywne.  Podróżnicy poznali nowoczesne miasta  i prowincję, odwiedzili buddyjskie świątynie i meczety. Zachwycali się pocztówkowymi i aż nierealnymi w swej rajskiej urodzie plażami oraz plantacjami herbaty i… truskawek. Odbyli  ekscytujący „spacer” (canopy walk),  po kładkach  szerokości ok. 30 centymetrów wiszących ponad 600 metrów nad urwiskiem. Najsilniejszym jednak przeżyciem wydaje się miesięczna  wyprawa na Borneo, gdzie podróżnicy odwiedzają ośrodek rehabilitacji orangutanów ( przy okazji: czy wiedziałeś, Czytelniku, że   aż 97%  genów mamy wspólnych?!), eksplorują jaskinie i szukają dróg, by dotrzeć do long houses, długich  domów łowców głów. Tym jednak, co pozwoliło Im ( i nam, czytelnikom) przeżyć „strzał adrenaliny”,  magiczny zachwyt, ale i przerażający, wręcz pierwotny lęk był trekking po prastarej, potężnej , groźnej i nieprzeniknionej dżungli sprzed stu trzydziestu milionów lat.
Podolakowie konfrontują  swój racjonalny ogląd świata i stosunek do rzeczywistości z wiarą tutejszych ludzi w magię i duchy i trzeba przyznać, że są  to doznania niezwykle silne i  niemal  metafizyczne,  zaś ich lektura skłania do refleksji. Absolutnie polecam. Podolakowie dwukrotnie eksplorują  pierwotny las, który zachwyca i przeraża, uczy pokory i szacunku dla natury.
Tym, co według mnie podnosi wartość  książki „Zakochani w świecie. Malezja” jest szczerość i autentyzm  jej Autorki. Joanna  nie zgrywa  podróżniczki, która na podróżach „zjadła zęby”, przeciwnie - uczciwie  przyznaje, jak bardzo boi się ekstremalnych sytuacji ( vide: canopy walk)  i.. szczurów. Gdy małpa atakuje Jej męża, zwyczajnie  ucieka ( czego wstydzi się potem ogromnie), a gdy załamanie pogody uniemożliwia  powrót z dżungli, Joanna pisze otwarcie: „Panikowałam i traciłam rozsądek(…). Bałam się  strachem, którego wcześniej nie znałam”. W każdej z tych trudnych sytuacji mąż okazuje się  wsparciem i opoką, dlatego też Joanna pisze żartobliwie, ale całkiem szczerze, że w rankingu  na najlepszego męża, Jarosław zajmuje wciąż i niezmiennie 1 miejsce. J ( Przeczytajcie Państwo fragment, JAK Jarosław cieszy się, gdy żonie udało sie w końcu pokonać strach i przejść po wiszącym i rozkołysanym moście na drugą stronę!)
Podróże z rzadka  przebiegają  według ustalonego  wcześniej planu. Doświadczają tego i Podolakowie. Przygotowani do wyjazdu do Kambodży, w jednej sekundzie  zmieniają kierunek podróży, gdy w Internecie  pojawia się kusząca promocja lotu do… Malezji. Już na miejscu  wiele razy muszą zmieniać swe plany, bo – pora monsunowa i ulewne kilkudniowe deszcze  uniemożliwiają realizację  wcześniejszych zamierzeń ( pozostaje  tylko wrócić do pokoju i przespać frustrację, bezczynność, deszcz i resztę dnia), bo – kierowca busa wysadza nie-tam-gdzie-trzeba, tymczasem z nieba równo  leje (wiadomo - pora monsunu), a nasi podróżnicy są nieludzko zmęczeni i głodni. Innym razem- po wielodniowych poszukiwaniach łowców głów w rozsianych po dżungli wioskach, gdy wydaje się, że los sprzysiągł się przeciwko nim, przypadkiem (?!) odnajdują poszukiwanego człowieka w …miejskim szalecie! W tej podróży po Malezji i jej największej wyspie- Borneo Podolakowie  zaliczają dni, kiedy nic się nie układa, a małżeńska kłótnia o nic wisi na włosku  i dni, tak gęste od zdarzeń, że sprawiają wrażenie, „jakby trwały od kilku dni” ( Jarosław).  
Wielu wątków  tej interesującej  i pouczającej książki nie przytoczyłam. Celowo ominęłam wątek dewastacji środowiska naturalnego, gdzie odwieczna prastara dżungla  przegrywa  z ludzka chciwością, świadomie  pominęłam przebogaty wątek kulinarny, by tym goręcej zachęcić do lektury  wszystkich smakoszy i degustatorów „kuchni świata”. A jest w tej materii Malezja miejscem szczególnym, skoro – jak pisze Joanna – jedzenie to wielka namiętność Malezyjczyków, którzy „rozpieszczają się kulinarnie”. Trudno zatem się dziwić, że  wiele dni Podolakowie kończą „obżarci i szczęśliwi”. JJ
Każda podróż  ma swój początek i kiedyś się kończy. Książka także.  Dodam – książka niezwykle  pięknie i starannie wydana przez EDIPRESSE.  Po dwóch miesiącach  poznawania świata i zakochiwania się w nim – bez końca, Joanna wygłasza pean na cześć… łóżka, które „nie jedzie, nie buja i jest WŁASNE,  zachwyt WŁASNĄ łazienką  z WŁASNYM sedesem” i kończy słowami  Jacka Pałkiewicza, którymi „Mistrz” „namaścił” małżonków- podróżników  przed wyprawą: „Życie  daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie wziąć”.

Pani Joanno, panie Jarosławie – czekam na kolejną wyprawę Państwa , by w wygodnym  i WŁASNYM  J fotelu móc przeżyć z Wami kolejną przygodę i znów zakochać się w kolejnym skrawku świata. 

recenzja: Majka Em





wtorek, 18 kwietnia 2017

Zabrałam brata na koniec świata

Tyle co skończyłam  lekturę  niezwykle pięknej książki niezwykle pięknie wydanej przez śląskie  Bezdroża. Zabrałam brata na koniec świata to owoc prawie rocznej  podróży  czteroosobowej rodziny  przez 10 krajów Ameryki Łacińskiej.  Eliza,  Łucja i dwóch Wojciechów  czyli mama i córka, tata i syn Łopacińscy  z Torunia i Gwatemala, Belize,  Meksyk, Salwador,  Honduras, Nikaragua, Kostaryka,  Panama, Kuba, Kolumbia oraz Ekwador – 114 dni i  ponad 30 tys. kilometrów przebyte i przeżyte pod hasłem: „Jechaliśmy poznawać  świat i podpatrywać  ludzi żyjących inaczej”.

Zamiast wygodnego łóżka – śpiwór i karimata, zawartość  szafy  zredukowana do  plecaka. Noclegi – u życzliwych lokalsów  (o nich  zaraz nieco więcej!), ale i na plażach, a także w starej chacie  na zboczu wulkanu!

Jedzenie – wyłącznie lokalne, czyli spożywane  przez miejscową ludność. I wreszcie przemieszczanie się wyłącznie chicken busami – środkami transportu, które miłośnicy  literatury podróżniczej znają z niemal każdej książki bądź z autopsji;  stare i  wysłużone ponad  normę, („nawet tą bajkową”, tj. mające i 30 lat, i więcej!), z miejscami dla ponad setki kur i kóz i ich właścicieli  i czwórki i gringo ze swym ruchomym dobytkiem.

Po 30 godzinach  podróży, bez łagodnej klimatyzacji wita podróżników Gwatemala, „która ma w każdym oknie kraty, faceci  chodzą z nabitymi giwerami w kieszeni, a  ogrody otoczone są  drutem kolczastym pod napięciem” . Mocny początek, lecz jakby na przekór brutalnej rzeczywistości od pierwszego do ostatniego miejsca  tej podróży, z jednym czy dwoma wyjątkami Łopacińscy  napotykają ludzi  o gościnnych sercach i przeogromnej życzliwości, którzy otwierają swe domostwa i zapraszają gości z dalekiej Polski do swego życia.  „W czasach, gdy nie znamy naszych sąsiadów, gdzie mijają nas tysiące ludzi, pragnęliśmy stworzyć relację   z drugim człowiekiem.(…) Nastawiliśmy się na totalne branie i na korzystanie z dobroci innych”. – pisze Wojciech ( tata).

To i zminimalizowanie  kosztów wielomiesięcznej  podróży było  możliwe dzięki   couchsurfingowi,  który z kolei  jest możliwy dzięki Internetowi.  Spotkania Łopacińskich  z mieszkańcami Ameryki Łacińskiej to temat na osobną książkę!  Moją pasją jest literatura podróżnicza , przeczytałam  już morze książek – wspomnień i mimo zagrożeń, jakie niesie  z sobą współczesny świat i podróże w dalekie  strony ( często – w pojedynkę!), zawsze potwierdza się, że w człowieku jest ocean dobra i życzliwości, że podróżnik z dalekiego świata to nie „materiał” do oskubania, lecz ktoś, kto w naturalny sposób wyzwala  potrzebę pomocy i  opiekuńczości. „W Ameryce Południowej – wspomina Wojciech, tata – gdzie dla telefonu komórkowego potrafią zabić i strach jest chodzić wieczorem po ulicy”,  kierowca chicken busa  zawraca, by odszukać i oddać Łopacińskim zgubiony plecak z laptopem i projektorem multimedialnym, lekarz, obchodząc przepisy i samemu się narażając, bezinteresownie zaopatruje rodzinę w antybiotyk i niezbędne środki opatrunkowe, zaś  gospodarze goszczący rodzinę z Polski  biorą urlop, by obwieźć  gości po swym kraju i pokazać  to, co w nim najpiękniejsze.  Dwadzieścia rodzin, nie zawsze bogatych, lecz zawsze  ciepłych, serdecznych i ciekawych przybyszów  z daleka, o których Eliza, mama napisze: „W tej podróży cały czas spotykamy wspaniałych ludzi”.

 Podróż Łopacińskich obfituje we wzruszające  sytuacje; Lusia i Wojtuś ( córka i syn) są świadkami poruszającej demonstracji  hawańskich Kobiet w bieli (Damas el Blanco) i niezwykłej odwagi ich ojca ( koniecznie przeczytać!!!!), co rusz widzą na ulicach dzieci od najmłodszych lat  zarabiające na chleb i dociera do nich prawda, że poza Internetem i nowoczesnością  wciąż istnieje świat, w którym „czerpie się wodę ze studni, nie używa papieru toaletowego i robi pranie na kamieniu w rzece”, że toaletą może być dziura w betonie, a kuchenkę stanowić taboret  z jednopalnikową kuchenką!  Ojciec Wojciech pisze: „Daliśmy dzieciom  niesamowitą szkołę życia”,  a ja dodam, że częścią tej  „nauki” była  realizacja projektu wymyślonego przez  tatę Wojciecha , a zatytułowanego „Szkoły świata. Z dziećmi do dzieci”.  W swą  wielomiesięczną podróż  Łopacińscy zabrali laptopy, projektor, flagi biało-czerwonej i toruńskie pierniki w ilościach których zupełnie się pogubiłam! J W miejscowościach, w których nocowali, Łopacińscy szli do szkół, a tam Lusia i Wojtuś  - początkowo stremowani i tylko po angielsku, potem – po hiszpańsku i z dziecięcą spontanicznością, opowiadali  swym rówieśnikom  o dalekiej Polsce, wyświetlali filmy z Bolkiem, Lolkiem i Reksiem, tańczyli poloneza, śpiewali nasz  hymn  i częstowali toruńskimi piernikami.  Pomysł – genialny w swej prostocie i nie do przecenienia , gdy idzie  o jego wartość!!!

Książka „Zabrałam brata na koniec świata”  ma niecodzienną narrację. Jej  autorami  jest cała czwórka podróżników; pisze mama i tata, córka i syn. To ciekawy pomysł, zwłaszcza gdy jakiś epizod  możemy ujrzeć z kilku perspektyw. Opisom wrażeń towarzyszą liczne  i piękne  zdjęcia i – nowość -  tzw. QR-y, dzięki którym możemy obejrzeć filmiki z pobytu w każdym z odwiedzonych krajów.

Przygodami i przeżyciami  ze swej podróży  Łopacińscy mogliby obdarować niezłą gromadkę chętnych! Na Belize pływali z rekinami ( czy wiedzieliście Państwo, że  rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w 115 litrach słonej  wody?!), w Meksyku obserwowali poród  żółwi i kupowali ser… na metry(!), a w Ekwadorze  odbyli morską podróż  na spotkanie z wielorybem. W Panamie obserwowali obchody 100 lecia Kanału Panamskiego i „wychodzili” audiencję  u  króla Indian Naso. W Hondurasie nie pozwoliły im zasnąć  nocne porachunki narkotykowych gangów, a w Kostaryce –drgania skorupy ziemskiej  ( ok. 30 w ciągu każdego dnia!).  Poznali plantacje kawy i ananasów, kąpali się w gejzerach, zdobyli ( i zatknęli polską flagę!)  na 6,5 wulkanach i poznali cztery główne ośrodki  cywilizacji Majów. To nie wszystko! Po Hawanie  podróżowali  Lincolnem z …1949 roku i z rozdziawionymi buziami ( Wojtuś i Lusia) oglądali  maluchy, duże fiaty i polonezy mknące po ulicach kubańskiej metropolii. Tu tata Wojciech  udziela dzieciom cennej lekcji  z socjalizmu, który z Polsce BYŁ, a na Kubie wciąż  JEST, a którego atrybutem są   puste sklepy, na    półkach których królują wiadra, konserwy i… rum!  A mimo to  Kuba ( i książka!)  potrafi zauroczyć, skoro  czytam: „Zakochaliśmy się  w  Hawanie i raz jeszcze w sobie” J ( mama Eliza).

Bezcenne spotkania z ludźmi,  przygody, których nie da się wymienić  za jednym razem i wreszcie lokalne przysmaki! To też rozdział, który mógłby rozrosnąć się  do osobnej książki.  Pupusa, owoce lulo, guajawy i sapote, babako czyli  owoce szampańskie ( czemu takie – przeczytajcie Państwo sami J). Upieczona świnka morska, frytki z.. juki i juka gotowana, omlet z krabami, prażony banan  z pastą z fasoli i ta ostatnia – fasola czyli frijoles -  w każdej postaci, w każdym niemal posiłku! Łopacińscy  jedzą absolutnie wszystko poza żywymi robakami, na które jednorazowo skusili się – najpierw Wojciech syn, a po nim – Wojciech ojciec! Wszystko – jak zapewniali-( poza robakami!)   było  smaczne, pachnące, niezwykłe. Nam wypada  jedynie wierzyć i czekać  z niecierpliwością na  kolejne książki   tej niezwykłej rodziny z Torunia.  Lusia, najmłodsza   podróżniczka, w ostatnich słowach zapewnia, że tytuł książki jest jak najbardziej uprawniony, skoro  przed nią, jej bratem oraz rodzicami –„kolejna podróż w inne kraje Ameryki Południowej, a także Afryka i Azja”.
recenzja: Majka Em


Zabrałam brata dookoła świata. Ameryka Łacińska, Autorzy: Lusia oraz Wojtuś, Eliza i Wojciech Łopacińscy, wyd. Bezdroża 2017