niedziela, 27 maja 2012

WIEDEŃ- podróż za jeden uśmiech:)

Powód, dla którego wybraliśmy Wiedeń jako kolejny cel podróży był bardzo prozaiczny- taki sam jak w przypadku Torunia i niedawno odwiedzonego Lublina i okolic- porażające promocje na bilety, coraz prężniej działającego polskiego busa. Podróż za dwie osoby z Katowic do Wiednia i z powrotem kosztowała nas 27zł. Nie jest to przejęzyczenie- kosztowała prawie tyle, co jeden weekendowy bilet w multipleksie.
W takiej sytuacji nie pojechać, choćby z czystej ciekawości?
KONIECZNIE.

Co można zrobić w Wiedniu z budżetem 45 euro? Spędzić całkiem ciekawie czas!

Nocleg pochłonął połowę, ale był wart 20euro.
Hostel Wombat’s, usytuowany na wprost kamienic, które są architektonicznym manifestem Secesji- w tym przypadku Otto Wagnera. Nie rezerwowałyśmy noclegu z wyprzedzeniem, więc, gdy czekało na nas miejsce w sali sześcioosobowej, a z okna w dachu zobaczyłyśmy w jakim towarzystwie przyjdzie nam spędzić noc, byłyśmy wniebowzięte!
Hostel spory, ale warto wybrać piętro przedostatnie z numerem pokoju 419 lub 418, by widoki były warte ceny!

Jak Wiedeń to muzea. Mam słabość do Klimta, ale nie na tyle poważną, by wydać kilkanaście euro na bilet. Co innego Muzeum Globusów! Drugie największe na świecie, prezentujące kilkaset globusów i instrumentów astronomicznych- za jedyne 5 euro.
Zakupiony bilet gwarantuje podróż w przeszłość, ponieważ najstarsze eksponaty pochodzą z 1536 roku, a większość sprzed 1850- niebywała gratka dla miłośników podróży i nie tylko.


Na uwagę na pewno zasługuje bryła Muzeum Sztuki Współczesnej- MUMOK. Nawet jeśli nie wejdziemy do środka, warto zobaczyć betonowe cudo z zewnątrz.


Jeśli z Barceloną kojarzymy Gaudiego, to z Wiedniem Hundertwassera! Wikipedia pisze tak: „Styl jego charakteryzuje unikanie regularności, symetrii i prostych linii oraz kątów. Typowym elementem jego projektów są okna o różnych kształtach i rozmiarach. Do swoich budowli wprowadzał zieleń, m.in. w formie drzew rosnących na dachach i we wnękach ścian. Stosował odważne zestawienia kolorów. Bardzo często urozmaicał projekty charakterystycznymi unikatowymi w formie i kolorystyce kolumnami, złotymi kulistymi wieżyczkami oraz mozaikami z płytek ceramicznych.”


Czy żeby poznać bliżej geniusz tego artysty koniecznie trzeba odwiedzić jego muzeum? Można, ale przy napiętym budżecie nie jest to konieczne! W Wiedniu czekają na nas trzy budynki jego autorstwa- wszystkie zaskakują: bryłą, formą, kolorystyką - zwariowany geniusz- pełen magii, absurdu i feerii barw. Widziałam te budynki wiele razy w magazynach podróżniczych, ale i tak urzekły i sprawiły, że na przekór grupie turystów, stałam jak zaczarowana. Gdybyśmy miały zobaczyć dom tylko z zewnątrz, nie byłoby w nas krzty rozczarowania, ponieważ jest zamieszkały, a mieszkańcy nie mogąc poradzić sobie z napierającymi, ciekawskimi turystami, zabronili zwiedzania budynku od wewnątrz. Ale… czy dwie- ciche jak myszy turystki- to tłum? Z walącymi z emocji sercami- spróbowałyśmy. Na nasze szczęście, Pati wykazała się refleksem godnym tego, jaki miałam ja kupując bilety do Wiednia. Przytrzymała wolno zamykające się drzwi, za opuszczającą budynek Panią i już po chwili machała do mnie z klatki schodowej. Sprawdziłam czy nikt nie zauważył naszego włamania i z niedowierzania wsmyknęłam się do środka. To była uczta! Zapewne jej spora część gwarantowała nam adrenalina, od której szumiało mi w uszach. Z jednej strony było to łamanie ustalonych zasad, z drugiej przemożna chęć zajrzenia za zamknięte drzwi. Starałyśmy się pokonywać schody bezszelestnie, wymieniać zachwyty szeptem, modląc się w duchu, by nie wpaść na zaskoczonego mieszkańca. Krzywizny: podłóg i ścian, dekoracje ceramiczne, poukrywane w zaskakujących miejscach. Czasem wystarczało zmienić kąt patrzenia, lub zamiast w dół, spojrzeć do góry i w nagrodę czekało na nas coś niezwykłego. Z jednej strony chciałyśmy zostać tam jak najdłużej, z drugiej każda minuta była na kredyt, więc z mnóstwem zdjęć, z duszą na ramieniu opuszczałyśmy to magiczne muzeum, które szczęśliwym trafem udało nam się odwiedzić!
W sklepie z pamiątkami znalazłyśmy kilkanaście kartek z obiektami szalonego architekta. Jednak okazało się, że w Wiedniu możemy zobaczyć tylko jeszcze jeden. Pozostałe rozpierzchły się po świecie- docierając nawet do Nowej Zelandii (ubikacja publiczna w Kawakawa ).


Długi spacer, z dala od ścisłego centrum, zakończyłyśmy pod… Spalarnią, należąca do zakładów ciepłowniczych Fernwärme Wien GmbH. Gdyby ktoś mi powiedział, że będziemy w takim celu pokonywać kolejne kilometry, nie uwierzyłabym. Ale sposób w jaki Hundertwasser przekształcił „zwyczajny” konglomerat przemysłowy, robi wrażenie. Nie brak kolorów, efektownie zdobionych okien, czy bezkarnie rozpychających się drzew, nad którymi góruje komin ze złotą kopułą. Spalarnia jest w trakcie gruntownej przebudowy, która potrwa do 2015 roku. Nie umiem sobie wyobrazić, mimo wszechobecnych wizualizacji, jak cudnie będzie wyglądać. Kolejna atrakcja, która nie wymaga żadnych nakładów finansowych.

Kolejna dobra wiadomość: gdyby ktoś miał ochotę na darmową wizytę w operze, to jest to możliwe! Codziennie pod operą, czeka10 rzędów krzeseł i zawieszony na elewacji telebim, który zachęca mniej majętnych lub mniej odważnych melomanów, by obejrzeć np. Wagnera.
Początkowa ekscytacja i ciekawość szybko wyparowały, a zaspany jegomość w rzędzie przed nami oraz chyłkiem opuszczający krzesła widzowie, utwierdzili nas w przekonaniu, że i my możemy się oswobodzić z tych katuszy. Język niemiecki jest dla nas zbyt mało śpiewny, a wyjące za uchem samochody, ruch uliczny i zbyt małe (a raczej żadne), doświadczenie w tej materii sprawiły, że śmiejąc się z samych siebie ruszyłyśmy na dalszy spacer. Ale taki wybór to tylko kwestia gustu i zainteresowań.


Nie wypiłyśmy kawy po wiedeńsku, ani nie zjadłyśmy sernika, ale spędziłyśmy miło czas w towarzystwie swoim oraz pięknych kamienic.
Gdybym miała pojechać do Wiednia ponownie, wybrałabym opcję- przyjazd o szóstej rano, zakup biletu całodniowego na metro i powrót wieczorny. Wiedeń w pigułce ma swój niewątpliwy urok. Przemierzyłyśmy pieszo spore dystanse, oprócz opisanych miejsc zobaczyłyśmy wiele innych, równie ciekawych:)
Wiedeń wcale nie jest- tylko i wyłącznie- monumentalny, a spacer jego ulicami zapewnia różnorodność wrażeń!

To była naprawdę fajna wycieczka- dzięki Pati za niezapomniane wrażenia i wspólnie spędzony czas:)!

wtorek, 22 maja 2012

„Szczęśliwi ludzie: rok w Tajdze”

Wczorajszy wieczór spędziliśmy w Tajdze ze Szczęśliwymi ludźmi!
Film, z początku delikatnie irytował. Dlaczego? Bo narzucił wolniejsze tempo naszym zabieganym myślom. Zabrał nas w zupełnie inną rzeczywistość- daleką od problemów cywilizacji…
Mimo tego, że w półtorej godziny przeżyliśmy cały, długi rok w syberyjskiej tajdze, podczas seansu wyparowało z nas poczucie osaczenia nadmiarem bodźców.
Trudno nie poddać się klimatowi surowości oraz prostocie życia traperów. Refleksja- na końcu której może na nas czekać podziw i szacunek- oraz zaskoczenie, jak różne drogi prowadzą do szczęścia. Nie takiego szczęścia, które zależy od pieniędzy i nowych dóbr materialnych, ale takiego, które trzeba sobie wywalczyć samemu w skrajnie trudnych warunkach przyrody, gdzie jedynym powiernikiem jest przyjaciel-pies. Będąc setki kilometrów od najbliższej osady, w przejmującej ciszy, na terenie gdzie rządzą dzikie zwierzęta, które czasami trzeba zabijać- ale nie dla zabawy, ale po to aby samemu przeżyć. W krainie, gdzie wszystko odbywa się na równych zasadach- i dla zwierząt, i dla ludzi.
„Szczęśliwi ludzie: rok w Tajdze”

Jeśli macie ochotę obejrzeć zwiastun, kliknijcie w poniższy link:
http://www.youtube.com/watch?v=ZQVy3SRp2zA&feature=related


sobota, 19 maja 2012

BOOKCROSSING:)

Nasza książka „Podróże małe i duże” dołączyła do akcji bookcrossingowej „UWOLNIJ KSIĄŻKĘ”.
Szukajcie jej na półce w Centrum Sztuki Filmowej / Kino Kosmos w Katowicach:)

czwartek, 17 maja 2012

LUBLIN & CO

Ponad dziesięć lat temu dwoje Holendrów, na campingu pod Dublinem, zapytało mnie, co warto obejrzeć w Polsce…
Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, więc bez zażenowania stwierdziłam, że niewiele.
Minęło dziesięć lat i teraz nie miałabym najmniejszego problemu, by zasypać ich pomysłami na weekend lub cały urlop w Polsce:)!

Lublin, Zamość, Kazimierz Dolny, Toruń, Wrocław- to dopiero początek- a przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Więc, by nikt nie mógł powiedzieć: „cudze chwalicie, swego nie znacie”- odpowiadamy- CHWALIMY i jesteśmy pełni zachwytu.

W Lublinie spędziliśmy długie godziny spacerując uliczkami starego miasta, odkrywając kolejne „tajemne przejścia”. Zamość okazał się mniejszy, niż się spodziewaliśmy, a Kazimierz zachęcał do ponownych odwiedzin w cieplejszy dzień i rejsu Wisłą.

Szarlotka z lodami na lubelskim rynku? POLECAMY!
Grzane wino w księgarnio- kawiarni „Między słowami” ? KONIECZNIE !
Gołąbki z kaszą gryczaną- jedną z wielu pysznych potraw tradycyjnej kuchni roztoczańskiej ? NIEBO w (… wiadomo, gdzie) Zamościu.
Jak Kazimierz Dolny, to podobno koniecznie kogut kazimierski, ale w wietrzny dzień wystarczy pyszny żurek i żwawy spacer, który rozgrzeje zmarzluchów.

Gdyby znalazły się środki na renowację nadgryzionych zębem czasu kamienic, wielu z nas przestałoby marzyć o europejskich starówkach, bo WSZYSTKO byłoby na wyciągnięcie ręki, ale nawet w fazie „przed remontem” trudno się oprzeć urokowi wspomnianych miast.

:)mt











czwartek, 10 maja 2012

WROC LOVE!!!

Znacie to uczucie, gdy będąc w jednym miejscu- całkiem uroczym, Wasze myśli wracają wspomnieniami do innego, a usta- bez Waszej woli- wykrzykują:” Oooo, popatrz, tu jest dokładnie tak samo jak w…” i tu pada nazwa. Czy to jest miłe, czy frustrujące, że poszukując nowości odnajdujemy podobieństwa?

Ja to lubię. Zarówno wtedy, gdy mówię: „ Popatrz, tu jest pięknie, czegoś takiego jeszcze nie wdziałam” jak i wtedy gdy mówię: „ Oooo, popatrz zupełnie jak w…”

Ostatni weekend maja spędziliśmy w ukochanym Wrocławiu, a dzięki rekomendacjom Hani, odkryliśmy jego zupełnie nowe twarze- dosłownie i w przenośni.

Choć znamy się już dość dobrze, to podróż z dala od ścisłego centrum, do dzielnicy Nadodrze wprawiła nas w zdumienie i zachwyt. Wiele zrujnowanych kamienic, których piękno wymaga troski, ale nawet w tym stanie przejściowym (część budynków została poddana renowacji) zachwyca. Przez chwilę teleportowaliśmy się do… Sankt Petersburga. Żałujemy, że Panu w punkcie informacyjnym brakło zapału, by poświęcić nam chwilę w niedzielne przedpołudnie, gdyż jak powiedział: dzisiaj jest nieczynne, ale co tam- wystarczy iść przed siebie, porzucając myśl, że to- podobno- jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic Wrocławia.
Kto był w Paryżu, już zawsze będzie tęsknił. My tęsknimy. Na szczęście cafe „Monsieur” przeniosło nas na chwilę- ale jakże przyjemną- do Paryża. Ma niesamowity nastrój, nawiązujący silnie do tradycji francuskich kawiarenek, jest bistro, gdzie można przekąsić smakołyki, otulić się dźwiękami- a jakże- francuskiej piosenki. Tarta? Croissanty? Kawy? Kuszą smakowicie, a wystawione na zewnątrz stoliki w przejściu ul. Więziennej 31 zwalniają biegnących przechodniów i wiosenny czas. Obawiam się, że napój pietruszkowo- cytrynowy, którym miejsce przywiązało mnie do siebie na kolejne 4 dni, nie jest zbyt francuski, ale całość jak najbardziej. Kawałek Paryża we Wrocławiu.


Pojechać do Wrocławia i przenieść się do Mongolii? Nic prostszego. Zaciekawił nas piękny plakat i decyzja zapadła w mig- niedzielne popołudnie spędziliśmy na pokazie filmu „Cicho w drodze do ludzi reniferów” (w reżyserii Katarzyny Mateji i Szymona Mizery), prezentowanego w trakcie imprezy MONGOLSKA OPOWIEŚĆ, przygotowanej w ramach stałego cyklu Ethnos – kultury świata, we wrocławskim Ośrodku Działań Twórczych Światowid (Stefanii Sempołowskiej 54).


Przy okazji podróży w ten zdecydowanie odległy zakątek miasta, w końcu zobaczyłam wymarzony most Zwierzyniecki, a zimna cola na leżaku nad przystanią Zwierzyniecką zdziałała cuda- może nie jest to plaża w Kołobrzegu, ale miejsce zdecydowanie z wakacyjną aurą- można pożyczyć kajak, rower wodny lub wskoczyć na statek wycieczkowy.

Mimo temperatury, nie traciliśmy czasu i sprawdziliśmy jak smakuje kawa w cafe „Rozrusznik” (Wojciecha Cybulskiego 15). Ciekawe miejsce- z dala od centrum, skromny wystrój- a jednak towarzyszy nam poczucie, że jest optymalne. Wystawiona na zewnątrz ławka sprawiła, że wspomnienia poszybowały do Amsterdamu- gdzie na każdym rogu ulicy, oprócz słynnych kofiszopów, czekają na nas kawiarenki ze stoliczkami na chodniku.
Elewację kamienicy w której ulokował się „Rozrusznik” zdobi ciekawe grafitii, jakich podczas spacerów z dala od centrum, można znaleźć wiele! Jednak to spodobało nam się szczególnie!

Wrocław jest piękny, ale ilość bodźców oraz pierwsze, natarczywe promienie słońca, doprowadziły nas do stanu, gdy wyzuci z sił, snuliśmy się półprzytomni podcieniami mijanych kamienic. Wtedy przypomnieliśmy sobie o herbaciarni „Czajownia” (Białoskórnicza 7). Dla jednych herbata to zwykły napój, którego spijamy niezliczoną ilość, dla innych to napój magiczny, którego picie jest sztuką i celebracją. Wiedzieliśmy, że „Czajownia” ma „ogród”, ale jakoś zupełnie nie mieliśmy wyobrażenia, jak ogród będzie wyglądał. Dla umęczonych upałem i słońcem, jednak zdeterminowanych, by zobaczyć we Wrocławiu jak najwięcej, miejsce okazało się rajem! Trudno opisać, zobaczcie sami:


Dodamy tylko, że szmer wody oraz smaki herbat i lodów, wprawiły nas w niemy zachwyt. Lody śmietankowe z sosem herbacianym oprószone zieloną herbatą, które kryją się pod nazwą: ESKIMONO. Zamówiłam ten deser z ciekawości, ale i ze strachem! Menu obiecywało niezapomniane wrażenia nie tylko smakowe, ale także wizualne- nie była to obietnica bez pokrycia!

Na koniec nie mogło się obyć bez rytualnej wizyty na Ostrowie Tumskim, gdzie na mostku miłości tłoczą się kłódki zakochanych. Naszą wieszaliśmy dwa lata temu, potem zniknęła, więc uznaliśmy, że trzeba powiesić nową. Tak też się stało:)! Pozycja GPS zapisana, będziemy sprawdzać na bieżąco:)

Odwiedziliśmy sklep firmowy „Bolesławiec” na ul. Sienkiewicza 10. Polecamy go wszystkim miłośnikom malowniczej ceramiki, którzy zamiast zapłacić podwójną cenę za swoje zakupy w centrum, wolą kupić dwa razy więcej pamiątkowych drobiazgów kuchennych i nie tylko.

Na koniec czekała na nas niesamowita niespodzianka! Naszą książkę czytają nawet krasnale we Wrocławiu:

Cztery dni mignęły jak z bicza strzelił. Wróciliśmy do domu zmęczeni, zakochani we Wrocławiu jeszcze mocniej i z poczuciem, że wycieczki z dala od utartych szlaków, to jest coś, co lubimy:)!
mt

TEKST DEDYKUJEMY HANJI, LÓSI, PIGWIE I BENEMU, którzy zawsze goszczą nas we Wrocławiu po królewsku:)!:)



Trawers& Mumags Travellers POWER:)

Dziękujemy WSZYSTKIM, którzy tak licznie dotarli na nasze wczorajsze spotkanie w magicznym Magazynie Kultury:)!
Dziękujemy ekipie Trawersu za zaproszenie:)!
Trzymamy za Was kciuki i życzymy Wam niegasnącego entuzjazmu i determinacji, by spełniać swoje Trawersowe marzenia:)
Mumagss Travellers


środa, 9 maja 2012

Jak dotrzeć na nasze dzisiejsze spotkanie i nie tylko...

Kto ma do pokonania pewne przeszkody, zanim dotrze- lub nie- na nasze dzisiejesze spotkanie o Nowej Zelandii w Magazynie Kultury, ul. Józefa 17 (Kolanko No 6) w Krakowie, może powinien przeczytać: ”Bushcraft, czyli sztuka przetrwania”?
...

Tej książki byłam bardzo ciekawa.

Zanim zabrałam się do lektury, sprawdziłam co się zmieniło od czasów, gdy bazy komputerowe znanej sieci księgarskiej nie reagowały nawet pojedynczą wzmianką na „hasło”: Bear Grylls, a emitowany na Discovery Channel- program „Szkoła Przetrwania” wywoływał u mnie wypieki. Jakież było moje zaskoczenie, gdy odkryłam SIEDEM książkowych tytułów tego autora i niewiele mniej wydawnictw DVD.

To utwierdziło mnie w przekonaniu, że choć wszyscy- w mniejszym lub większym stopniu- tkwimy w miejskiej dżungli, to wspólna jest nam ciekawość, jakby to było, pewnego dnia wylądować w autentycznej dżungli lub innym, nieprzyjaznym nam terenie, licząc tylko na siebie.

Przedmowa wprawiła mnie w osłupienie. Jej autorem jest nie kto inny jak Ewan McGregor, którego „Trainspotting” był niemal kultowym filmem w roku 1996.
„Niezależnie od tego, czy jutro udasz się w kompletną dzicz, czy pojedziesz na biwak do podmiejskiego ogrodu Bushcraft, czyli sztuka przetrwania będzie dla ciebie prawdziwym źródłem wiedzy i inspiracji. Ja sam chciałbym mieć zapasowy egzemplarz, zanim znów pojadę do Hondurasu”. (str. 7)

Zabrałam się do lektury z ciekawością i skupieniem, gdyż od samego początku książka obfituje w ogromną ilość informacji, konkretnych porad. Jej niezaprzeczalnym atutem jest sposób wydania. Tekst niemal na każdej stronie wzbogacono fotografiami, co jest bezcenne w przypadku laika, który nie ma pojęcia o m.in: studni trzcinowej, ognisku gwiaździstym, świerkowym szałasie i wielu innych sekretach bushcraftu.

Miałam pewną trudność, by przy prawie trzydziestu stopniach za oknem, wyobrazić sobie trzecią warstwę odzieży, jaką powinnam mieć na sobie podczas jazdy skuterem śnieżnym w Arktyce (rozdział: „Ekwipunek”), ale od czego jest wyobraźnia?:)

Nie miałam pewności czy i kiedy skorzystam z wiedzy zawartej w rozdziale: „Narzędzia do cięcia” a wręcz pomyślałam, że chyba próbuję niemożliwego. To jakby nauczyć się pływać z książki pt: „Nauka pływania w weekend”. Pomijając czas potrzebny na to, by oswoić się z wodną topielą, nie umiem sobie wyobrazić jak można skorzystać z ksiązki „na sucho”?
Nie sądzę- by oglądając fotografie, które pokazują kolejne stadia dokonywania wycięcia włóczniowego- moja umiejętność w tym zakresie się pogłębiała, ale z niegasnącą ciekawością czytałam kolejne strony, wzbogacając swoją wiedzę teoretyczną.

Rozdział dotyczący wody i ognia trafiły do mnie bardziej, może to dlatego, że zarówno ogień jak i woda towarzyszą nam od pradziejów i nawet taki laik w sztuce przetrwania, jakim jestem ja, potrafi sobie wyobrazić jak pozyskuje wodę z jednego z wielu różnorodnych, opisanych w książce źródeł. Swoją drogą ta różnorodność skłoniła mnie do refleksji nad regresem jakiemu ulegamy, w świecie zaspokajającym wszystkie nasze potrzeby.
Metody rozpalania ogniska, o jakich pisze autor rozpalą wyobraźnię każdego, kto choć raz nieskutecznie walczył z oporną materią gazet, wilgotnych gałązek, gdy pieczonki roztaczały wspaniałą woń.

Gdy nie grozi nam odwodnienie, hipotermia, pora na rozdział, który odkryje przed nami sekrety schronienia niemal na każdej szerokości geograficznej.

Rozdział „Olinowanie” wzbudził początkowo moją niechęć, gdyż olinowanie i zamieszczone ryciny węzłów od razu przypomniały mi o mazurskich rejsach, które napawają mnie przerażeniem, ale i tutaj opór szybko wyparował.

Dział „Na szlaku” rozpoczyna taka oto myśl: „Planowanie podróży i samo wyruszanie w nią może się wydawać najłatwiejszym elementem całego przedsięwzięcia i poniekąd to prawda. Jednak kiedy to robisz, ważne, żebyś był w pełni do tego przygotowany, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Musisz zostawić za sobą codzienne problemy i oczyścić umysł, tak by na szlaku nic nie rozpraszało twojej uwagi.” (str.171)
Na kolejnych stronach autor podsumowuje podstawowe zasady bezpieczeństwa, zagrożenia a także filozofię niezbędna w podróży. Szczególnie spodobał mi się podrozdział: „Odpowiednie nastawienie”.

Ostatni rozdział: „Dary ziemi” przeczytałam z ogromną ciekawością, zwłaszcza gdy znalazłam wzmiankę o czosnku niedźwiedzim (Allium ursinum), który rok temu zrywaliśmy na pobliskiej łące, potem żując z makaronem na obiad:). I, gdy odkryłam, że to Szałwik zajęczy (Oxalis acetosella) zachwycił mnie podczas majówkowego spaceru wzdłuż Białej Przemszy:)

Książkę zamyka index alfabetyczny, który ułatwia wyszukiwanie w książce interesujących nas informacji.

”Bushcraft, czyli sztuka przetrwania” zapewne jest doskonałym wstępem teoretycznym do zabaw mniej lub bardziej poważnych lub do ćwiczeń praktycznych- w tym sensie jej atutem jest niezliczona ilość wiedzy, jaką przekazuje. Tak naprawdę, po lekturze aż się prosi, by sprawdzić niemal od razu, co z zawartych w niej informacji zostało nam w głowie!
Może uda się pewnego dnia, kto wie, kto wie…
Książkę polecam KAŻDEMU, kto kocha przygodę i jest otwarty na nową wiedzę.


Oxalis acetosella

”Bushcraft, czyli sztuka przetrwania” Ray Mears, Wydawnictwo Bezdroża, 2011

wtorek, 8 maja 2012

środa w Nowej Zelandii, w Krakowie?

a może by tak jutro... skoczyć do Nowej Zelandii?
Zapraszamy: https://www.facebook.com/events/367724859944602/
ps. jedyne słuszne skojarzenie z kolankiem to:
Magazyn Kultury
ul. Józefa 17 (Kolanko No 6)

a nie np: " zgrubienie pędu (źdźbła) roślin z rodziny wiechlinowatych (traw)".

do zobaczenia jutro o 18:30 w Krakowie:) mt


Magazyn Kultury
ul. Józefa 17 (Kolanko No 6)
Kraków
godz. 18:30

niedziela, 6 maja 2012

TRAWERS prezentuje: „Nowa Zelandia – podróż na koniec świata i z powrotem”


9.05.2012
g.18.30
Magazyn Kultury (Kolanko No 6) przy ul. Józefa 17 w Krakowie
wstęp wolny


„Trawers” przedstawia: „Nowa Zelandia – podróż na koniec świata i z powrotem” – spotkanie z Agnieszką i Grzegorzem Prucią

Kolejny numer „Trawers – gazeta ludzi aktywnych” już niedługo w Waszych rękach! Z tej okazji zapraszamy na spotkanie z Agnieszką i Grzegorzem Prucią, którzy rzucili się w wir spełniania swoich podróżniczych marzeń, postanowili o tym napisać i za własne pieniądze wydać książkę! Jak napisał o nich Robb Maciąg: „czyste szaleństwo i wielkie marzenie”.

Zatem jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś/-aś się:

- jak długo trzeba lecieć samolotem, by dolecieć na koniec świata,
- jak nóż sprężynowy i paczka orzeszków mogą Cię wpędzić w tarapaty na lotnisku w Nowej Zelandii,
- czy na wyspie tej dobrowolnie można iść do więzienia, a potem zbiec jak gdyby nigdy nic,
- czy istnieje coś piękniejszego niż lot nad wulkanem White Island oraz taniec radości na lodowcu Fox Glacier

koniecznie przyjdź na spotkanie z Agnieszką i Grzegorzem pt. „Nowa Zelandia – podróż na koniec świata i z powrotem”!
W czasie spotkania odbędzie się konkurs, w którym szczęśliwy zwycięzca wejdzie w posiadanie książki „Podróże małe i duże”, a także każdy z Was będzie mógł zakupić swój własny egzemplarz.

Zapraszamy!

9 maja 2012r. (środa) o godz. 18:30, Magazyn Kultury (Kolanko No 6) przy ul. Józefa 17 w Krakowie

czwartek, 3 maja 2012

"Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi"

W ostatnią niedzielę kwietnia wzięliśmy udział w pokazie filmu „Cicho w drodze do ludzi reniferów” (w reżyserii Katarzyny Mateji i Szymona Mizery), prezentowanego w trakcie imprezy MONGOLSKA OPOWIEŚĆ, przygotowanej w ramach stałego cyklu Ethnos – kultury świata, we wrocławskim Ośrodku Działań Twórczych Światowid.

Wiedząc, że w domu czeka na nas książka „Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi” Anny Grebieniow, uznaliśmy że będzie to doskonałe preludium przed lekturą.

Czytając książkę, o wiele łatwiej było mi wyobrazić sobie krajobrazy o których pisze autorka, choć nie miałabym z tym sporej trudności, także nie obejrzawszy filmu. Książka zawiera ogromną ilość fotografii, które czynią lekturę pełniejszą, a książkę piękną.

Z czym może nam się kojarzyć Mongolia?

„Z krainą, gdzie przejrzystość powietrza utrudnia wędrowcom oszacowanie odległości, gdzie pije się sfermentowane kobyle mleko i ludzie żyją w jurtach- okrągłych namiotach okrytych wojłokiem i płótnem. Jest coś urzekającego w Mongolii, co sprawia, że chce się tam wracać. To kraj dla tych, którzy miłują spokój swobodę i wolność. (…) Tu czas ma inny wymiar. Jeśli potrafisz znaleźć coś pozytywnego w tym, że nie przyjechał autobus, na który czekasz od kilku godzin, to Mongolia jest dla ciebie i tu znajdziesz kawałek siebie.” (str. 14)

Zaskakująca definicja nieznanej krainy, zaintrygowała mnie całkowicie tym bardziej, że majówka trwa w najlepsze, a więc i czas zmienił swoją konsystencję.

O czym jest książka? Przede wszystkim o spełnionym marzeniu, by– po trzydziestu latach od pionierskiej wyprawy żaglowozami po pustyni Gobii- odbyć rejs ponownie.
Spotkanie miłośniczki Mongolii- Anny Grebieniow i Wojtka Skarżyńskiego, który był pomysłodawcą przedsięwzięcia w roku 1978, pomimo potencjalnych przeszkód musiało zaowocować realizacją projektu. Jak zwykle na etapie przygotowań- w równych proporcjach- ekipa miała taki sam poziom niewiedzy jak i szczęścia do pozytywnych zbiegów okoliczności, życzliwych ludzi, którzy wspierali laików, by marzenie zrealizować.

„Kiedy zatrzymaliśmy się wówczas w przepastnym pustkowiu, dotarło do mnie, że cała ta „pustka” jest zarazem „wszystkim”- wszystkim tym, co zaprzątało moje myśli przez ostatni rok. Dotykałam suchej, rozgrzanej, pustynnej ziemi i czułam, że dotykam spełniającego się marzenia. Jednocześnie miałam świadomość, że punkt kulminacyjny dopiero nastąpi i że to wewnętrzne podniecenie, wzruszenie i uczucie spełnienia będzie nastawać. Czasem w toku przygotowań, jeszcze w kraju pytano mnie: -Co cię tak nosi, dlaczego znów ta Mongolia? Nie potrafię dobrze odpowiedzieć- bo lubię? Bo pociąga mnie obcowanie z nomadami i pierwotną przyrodą? Bo tak po prostu zauroczyła mnie piękna historia niezwykłych podróżników? Czasem tak jest- słuchasz jakiejś historii i czujesz, że przyspiesza ci oddech i nie możesz wydusić słowa. Masz wrażenie, że ta historia wnika w ciebie. Spoglądasz w oczy swojego rozmówcy i widzisz, że jego tu nie ma, że jest gdzieś tam, daleko, na swoim osobistym biegunie ziemi. Podążasz za nim. Szukasz go pośród bezdroży, spłowiałych traw i skał o których opowiada. I kiedy zrobisz pierwszy krok, zostajesz tam, żeby stworzyć ciąg dalszy usłyszanej historii. Ja poczułam, że po prostu bardzo chcę to zrobić. Że tego potrzebuję.” (str. 89-90)

Oczywiście głównym wątkiem, wokół którego koncentruje się książką „Żagle nad pustynią”, jest rejs- jaki dwa żaglowozy odbyły w roku 2008 na cześć pionierskiego rejsu z roku 1978. Ale z współczesnością przeplata się przeszłość. Książka to swoisty wehikuł czasu, który przenosi nas w końcówkę lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy Wojtek Skarżyński uczestniczył w licznych wyprawach paleontologicznych na terenie Mongolii. Nie brak we wspomnieniach ciekawostek natury paleontologicznej, której zaczynając książkę zupełnie nie spodziewałam się znaleźć w środku. Czasem cofamy się o trzydzieści lat, by poczuć ducha przygody i emocje jakie towarzyszyły pionierom w trakcie rejsu.

Książka dostarcza nam też szerokiej wiedzy na temat mieszkańców Mongolii, bo czymże byłoby podróżowanie, sprowadzone jedynie do przemierzania z punktu A do punktu B, zupełnie nieczułe na mieszkańców odwiedzanej krainy? „To, co jednak najbardziej mnie poruszyło w trakcie wyprawy i co najczęściej do dzisiaj wspominam, to ludzie. Zapierające dech w piersiach przestrzenie, wspaniałe krajobrazy i ekscytująca jazda żaglowozem nie mogą się równać z gościnnością Mongołów i ich prostą radością życia.” (str.208).
Dowiemy się co nieco o kuchni nomadów, faunie i florze bezkresnych przestrzeni., Wreszcie w sposób niewymuszony i przystępny dowiemy się więcej- czy też cokolwiek- o historii Mongolii. To doskonały zabieg, by- niby mimochodem- wpleść w fabułę trochę historycznych faktów.

Mimo, że w trakcie wyprawy nie obyło się bez niebezpiecznych wypadków, chwilowego rozłamu jednomyślności w ekipie, czy wreszcie zupełnej flauty, książkę przeczytałam ciągiem w jedno popołudnie.

Komu polecam książkę, czy też samą Mongolię?

„Każdemu kto bez opamiętania ugania się za sukcesem, polecam dłuższą kurację Mongolią. To naprawdę działa.” (str.208)



„Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi” Anna Grebieniow, Wydawnictwo Bezdroża, 2011