czwartek, 10 maja 2012

WROC LOVE!!!

Znacie to uczucie, gdy będąc w jednym miejscu- całkiem uroczym, Wasze myśli wracają wspomnieniami do innego, a usta- bez Waszej woli- wykrzykują:” Oooo, popatrz, tu jest dokładnie tak samo jak w…” i tu pada nazwa. Czy to jest miłe, czy frustrujące, że poszukując nowości odnajdujemy podobieństwa?

Ja to lubię. Zarówno wtedy, gdy mówię: „ Popatrz, tu jest pięknie, czegoś takiego jeszcze nie wdziałam” jak i wtedy gdy mówię: „ Oooo, popatrz zupełnie jak w…”

Ostatni weekend maja spędziliśmy w ukochanym Wrocławiu, a dzięki rekomendacjom Hani, odkryliśmy jego zupełnie nowe twarze- dosłownie i w przenośni.

Choć znamy się już dość dobrze, to podróż z dala od ścisłego centrum, do dzielnicy Nadodrze wprawiła nas w zdumienie i zachwyt. Wiele zrujnowanych kamienic, których piękno wymaga troski, ale nawet w tym stanie przejściowym (część budynków została poddana renowacji) zachwyca. Przez chwilę teleportowaliśmy się do… Sankt Petersburga. Żałujemy, że Panu w punkcie informacyjnym brakło zapału, by poświęcić nam chwilę w niedzielne przedpołudnie, gdyż jak powiedział: dzisiaj jest nieczynne, ale co tam- wystarczy iść przed siebie, porzucając myśl, że to- podobno- jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic Wrocławia.
Kto był w Paryżu, już zawsze będzie tęsknił. My tęsknimy. Na szczęście cafe „Monsieur” przeniosło nas na chwilę- ale jakże przyjemną- do Paryża. Ma niesamowity nastrój, nawiązujący silnie do tradycji francuskich kawiarenek, jest bistro, gdzie można przekąsić smakołyki, otulić się dźwiękami- a jakże- francuskiej piosenki. Tarta? Croissanty? Kawy? Kuszą smakowicie, a wystawione na zewnątrz stoliki w przejściu ul. Więziennej 31 zwalniają biegnących przechodniów i wiosenny czas. Obawiam się, że napój pietruszkowo- cytrynowy, którym miejsce przywiązało mnie do siebie na kolejne 4 dni, nie jest zbyt francuski, ale całość jak najbardziej. Kawałek Paryża we Wrocławiu.


Pojechać do Wrocławia i przenieść się do Mongolii? Nic prostszego. Zaciekawił nas piękny plakat i decyzja zapadła w mig- niedzielne popołudnie spędziliśmy na pokazie filmu „Cicho w drodze do ludzi reniferów” (w reżyserii Katarzyny Mateji i Szymona Mizery), prezentowanego w trakcie imprezy MONGOLSKA OPOWIEŚĆ, przygotowanej w ramach stałego cyklu Ethnos – kultury świata, we wrocławskim Ośrodku Działań Twórczych Światowid (Stefanii Sempołowskiej 54).


Przy okazji podróży w ten zdecydowanie odległy zakątek miasta, w końcu zobaczyłam wymarzony most Zwierzyniecki, a zimna cola na leżaku nad przystanią Zwierzyniecką zdziałała cuda- może nie jest to plaża w Kołobrzegu, ale miejsce zdecydowanie z wakacyjną aurą- można pożyczyć kajak, rower wodny lub wskoczyć na statek wycieczkowy.

Mimo temperatury, nie traciliśmy czasu i sprawdziliśmy jak smakuje kawa w cafe „Rozrusznik” (Wojciecha Cybulskiego 15). Ciekawe miejsce- z dala od centrum, skromny wystrój- a jednak towarzyszy nam poczucie, że jest optymalne. Wystawiona na zewnątrz ławka sprawiła, że wspomnienia poszybowały do Amsterdamu- gdzie na każdym rogu ulicy, oprócz słynnych kofiszopów, czekają na nas kawiarenki ze stoliczkami na chodniku.
Elewację kamienicy w której ulokował się „Rozrusznik” zdobi ciekawe grafitii, jakich podczas spacerów z dala od centrum, można znaleźć wiele! Jednak to spodobało nam się szczególnie!

Wrocław jest piękny, ale ilość bodźców oraz pierwsze, natarczywe promienie słońca, doprowadziły nas do stanu, gdy wyzuci z sił, snuliśmy się półprzytomni podcieniami mijanych kamienic. Wtedy przypomnieliśmy sobie o herbaciarni „Czajownia” (Białoskórnicza 7). Dla jednych herbata to zwykły napój, którego spijamy niezliczoną ilość, dla innych to napój magiczny, którego picie jest sztuką i celebracją. Wiedzieliśmy, że „Czajownia” ma „ogród”, ale jakoś zupełnie nie mieliśmy wyobrażenia, jak ogród będzie wyglądał. Dla umęczonych upałem i słońcem, jednak zdeterminowanych, by zobaczyć we Wrocławiu jak najwięcej, miejsce okazało się rajem! Trudno opisać, zobaczcie sami:


Dodamy tylko, że szmer wody oraz smaki herbat i lodów, wprawiły nas w niemy zachwyt. Lody śmietankowe z sosem herbacianym oprószone zieloną herbatą, które kryją się pod nazwą: ESKIMONO. Zamówiłam ten deser z ciekawości, ale i ze strachem! Menu obiecywało niezapomniane wrażenia nie tylko smakowe, ale także wizualne- nie była to obietnica bez pokrycia!

Na koniec nie mogło się obyć bez rytualnej wizyty na Ostrowie Tumskim, gdzie na mostku miłości tłoczą się kłódki zakochanych. Naszą wieszaliśmy dwa lata temu, potem zniknęła, więc uznaliśmy, że trzeba powiesić nową. Tak też się stało:)! Pozycja GPS zapisana, będziemy sprawdzać na bieżąco:)

Odwiedziliśmy sklep firmowy „Bolesławiec” na ul. Sienkiewicza 10. Polecamy go wszystkim miłośnikom malowniczej ceramiki, którzy zamiast zapłacić podwójną cenę za swoje zakupy w centrum, wolą kupić dwa razy więcej pamiątkowych drobiazgów kuchennych i nie tylko.

Na koniec czekała na nas niesamowita niespodzianka! Naszą książkę czytają nawet krasnale we Wrocławiu:

Cztery dni mignęły jak z bicza strzelił. Wróciliśmy do domu zmęczeni, zakochani we Wrocławiu jeszcze mocniej i z poczuciem, że wycieczki z dala od utartych szlaków, to jest coś, co lubimy:)!
mt

TEKST DEDYKUJEMY HANJI, LÓSI, PIGWIE I BENEMU, którzy zawsze goszczą nas we Wrocławiu po królewsku:)!:)



2 komentarze:

  1. ja miałam okazję być we Wrocławiu, ale tylko na Starówce, ale i tak jest wielkaa!

    OdpowiedzUsuń
  2. Krushyno- jest wielka i piękna!
    Właśnie wróciliśmy z Lublina, odwiedziliśmy też Zamość i Kazimierz Dolny- jesteśmy zachwyceni.
    pozdrawiamy Cię z nadzieją, że wspaniale spędzasz czas w Pekinie:)!mt

    OdpowiedzUsuń